Spojrzałem na Mike'a kątem oka.
- W takim razie powinniśmy szybko wrócić. - uśmiechnąłem się do niego.
Nie chciałem, żeby mój nowy towarzysz był chory. Szczególnie, że zdążyłem go już trochę polubić. Choć było mi zimno, rozpiąłem zamek swojej bluzy i zdjąłem ją, zostając w samej koszulce.
- Trzymaj. - podałem Mike'owi o wiele za dużą na niego bluzę. - Może ochroni cię to przed przeziębieniem. - uśmiechnąłem się lekko.
Uznałem, że jest na tyle ciemno, iż Mike nie zobaczy mojej blizny. A nawet jeśli... Cóż, nie wyglądał na takiego, który by to wyśmiał albo zarzuciłby mnie pytaniami. Popatrzyłem na niego zachęcająco.
- Nie możesz zostać w samej koszulce. A i tak już wracamy. - odparł.
- Nie szkodzi. Nie chcę, żebyś było chory. No i to ja cię tu wyciągnąłem w taki chłód. - Zaśmiałem się. - No, dalej. Bo będę miał wyrzuty sumienia. - potrząsnąłem mu bluzą przed twarzą.
- Już wolę byśmy oboje w razie czego zachorowali, niż tylko ty. - mruknął. - Ewentualnie możemy zamówić taksówkę.
- Aż tak daleko nie mamy. Poza tym jestem przyzwyczajony do chłodu, nic mi się nie stanie. Po prostu weź tą bluzę, nie bądź taki uparty.
Widząc stanowczość Mike'a wiedziałem, że dobrowolnie nie weźmie mojej bluzy, więc zarzuciłem mu ją na ramiona, a sam ruszyłem powoli do przodu.
- Dz-dziękuję... - zająknął się lekko i już się nie stawiał.
Spojrzałem na niego, uśmiechając się ciepło.
- Nie ma sprawy.- odparłem.
Przez chwilę szliśmy w ciszy. Już prawie dotarliśmy do szkoły, gdy nagle uświadomiłem sobie, że o czymś zapomniałem. Nie kupiłem karmy dla Kichi'ego, mojej lotopałanki, a zapas już się kończył. Chociaż kto inny stwierdziłby, że kupi karmę następnego dnia, ja wolałem załatwić wszystko od razu.
- Przepraszam Mike, ale zapomniałem o czymś i muszę szybko pójść do miasta. - zwróciłem się do towarzysza. - Zachowaj moją bluzę, oddasz mi ją przy najbliższej okazji. - uśmiechnąłem się, a że musiałem się spieszyć, od razu po tych słowach odwróciłem się i truchtem ruszyłem w stronę miasta
- Dokąd idziesz? - usłyszałem głos za sobą.
- Muszę coś kupić, niedługo wrócę. - odkrzyknąłem, przyspieszając nieco. - Do zobaczenia w szkole! - rzuciłem na wszelki wypadek,gdybyśmy się już dzisiaj nie zobaczyli.
Zanim zniknąłem za zakrętem obejrzałem się na Mike'a. Wrócił do szkoły, co mnie ucieszyło. Nie byłem pewien, ile zajmie mi wycieczka do miasta, nawet mimo pośpiechu. Będąc na miejscu szybko odszukałem sklep zoologiczny, który na szczęście był otwarty. Kupiłem dwie paczki karmy na zapas, uprzejmie pożegnałem się z kasjerką i wyszedłem na zewnątrz. Cieszyłem się, że mam swój "problem" z głowy.
Chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Zawsze było mi zimno, czy w bluzie, czy bez bluzy, czy w ciepłym domu, czy też na dworze... Szedłem w zamyśleniu, przyglądając się białym obłoczkom pary pojawiającym się wraz z każdym moim wydechem. Nie zostało mi wiele czasu do ciszy nocnej... O ile nie prześlizgnę się niezauważony, najpewniej mi się oberwie.
Miałem właśnie skręcić w kolejną ulicę, gdy moją uwagę przykuł mężczyzna stojący po przeciwnej stronie ulicy. Chociaż miał założony kapelusz zasłaniający prawie całą twarz wiedziałem, że mi się przygląda. Gdy nieznajomy podniósł wzrok, odsłaniając tym samym swoje oblicze, zamarłem. Siatka z dwoma pudełeczkami wypadła mi z ręki. Poczułem, jak stopniowo rośnie we mnie uczucie nienawiści.
- Ty... - warknąłem przez zaciśnięte zęby.
Ruszyłem przez ulicę, a gdy tylko znalazłem się przy mężczyźnie chwyciłem go za kołnierz, brutalnie przyciskając do ściany. Średniego wzrostu "mieszaniec" uśmiechał się szyderczo. Wyglądał niemalże jak przeciętny Amerykanin, ale domieszka krwi Koreańczyka z Północy zostawiła ślad w postaci nieco skośnych, czarnych oczu. Choć nie wyróżniał się na tle wielu ludzi nie było możliwości, żebym go nie poznał.
- Kopę lat. - wycharczał, przytrzymując ręką moją dłoń, która niemalże miażdżyła mu gardło.
- Czego tu szukasz, gnoju? - warknąłem, ledwie powstrzymując się od uduszenia go. - Życie ci nie miłe?
Wkurzający uśmieszek nie schodził mu z twarzy, co było strasznie irytujące.
- Nasz mały potworek wyrósł na piękną bestię.- próbował się zaśmiać, jednak skutecznie mu przerwałem.
- Jeszcze ci mało? Po tym wszystkim, co mi zrobiłeś? - przydusiłem go mocniej, patrząc jak panicznie próbuje złapać oddech, po czym rzuciłem go na ziemię. - Powinieneś stąd odejść, jeśli nie chcesz skończyć jak twój wspólnik. Nie jestem już taki jak kiedyś, a moja cierpliwość ma granice.
Byłem w mieście, więc musiałem się powstrzymać. Ktoś mógł przecież obserwować to zdarzenie... Musiałem też kontrolować swoją złość. Nie chciałem Go obudzić. No i zależało mi na czasie. Odwróciłem się i już miałem odejść, gdy usłyszałem za plecami śmiech.
-Przyszedłem tylko, żeby ci przypomnieć. - powiedział ochrypłym głosem mężczyzna. - Dziś jest przecież rocznica, nieprawdaż?
Chociaż nie chciałem, niepewnie skierowałem na niego wzrok.
- O czym ty gadasz?
- Och, już zapomniałeś o swoim przyjacielu? - zaśmiał się ponownie. Widząc moją zdziwioną minę wyraźnie się ucieszył. - No tak, wypadło mi z głowy. Przecież straciłeś połowę wspomnień!
Z całej siły walnąłem go w twarz. Dźwięk łamanej kości, który dał się usłyszeć gdy upadł na chodnik, sprawił mi niemałą satysfakcję.
- Nie wiem, o czym mówisz, ale więcej nie pokazuj mi się na oczy. - prychnąłem, zostawiając go na ziemi.
Wróciłem po swoją siatkę i udałem się w kierunku szkoły. Miałem już bardzo mało czasu, jeśli się nie pośpieszę dostanę karę... Starałem się nie myśleć o zdarzeniu sprzed chwili. Jeśli ogarnie mnie zbyt wielka złość, nie zdołam się powstrzymać, a to mogłoby źle się skończyć.
Byłem prawie przy szkole. Dzieliły mnie od niej zaledwie dwie ulice. Przechodziłem przez pasy, gdy za plecami usłyszałem głośne tupanie. Zanim zdążyłem się odwrócić, poczułem silne uderzenie w głowę. Przed oczami zrobiło mi się ciemno i upadłem, czując ściekającą po szyi ciepłą ciecz.
~~~
Znów miałem sen.
Mały chłopiec siedział w swoim pokoju, bawiąc się klockami. Wydawał się beztroski i wesoły, a gdy tak go obserwowałem zdałem sobie sprawę, że to byłem ja w młodości. Nawet pokój i zabawki we śnie były takie same. Dziecko śmiało się samo do siebie, stawiając kolejne budowle.
Cała scena była taka... Zwyczajna. Aż do momentu, gdy w domu rozległ się trzask i przeszywający skowyt. Chłopczyk popatrzył wystraszonym wzrokiem w stronę drzwi, po czym porzucił swoje klocki i chwiejnym krokiem wyszedł na korytarz. W tym śnie byłem jak jakiś duch, cały czas podążałem za nim i mogłem go obserwować. Widziałem to, co on widział.
Wszedł niepewnie do kuchni, a jego oczom ukazał się leżący w kałuży krwi kundelek. Nasz ukochany staruszek, który towarzyszył nam przez tyle lat... Chłopiec zachwiał się i chociaż miał ochotę uciekać, zaczął szukać pozostałych członków rodziny. Ale w domu było tak cicho...
Wychylił się niepewnie zza rogu, zaglądając do salonu.
- Mamusiu..? - jego cichy głosik poniósł się echem po pomieszczeniu.
Nie... Nie idź tam... - chciałem go ostrzec, ale nie mógł mnie usłyszeć.
Zanim się zorientował, zaatakował go mężczyzna, który wcześniej ukrywał się za wielką sofą. Chwycił chłopca, ogłuszając go. Przerzucił bezwładne ciałko przez ramię i zaniósł je do samochodu, gdzie razem z innym mężczyzną, swoim wspólnikiem, związał dziecko i wrzucił do bagażnika.
Bezradnie przyglądałem się tej scenie dokładnie wiedząc, co będzie dalej.
Nagle sceneria się zmieniła. Teraz nie byłem już dziwnym bytem przyglądającym się zdarzeniom z boku, ale sam uczestniczyłem w tym śnie. Leżałem na chłodnym piasku, twarzą do ziemi. Chciałem się ruszyć, jednak całe ciało strasznie mnie bolało. Zdołałem podnieść głowę na tyle, by zobaczyć swoje zakrwawione ubrania oraz stopy zakute w grube kajdany. Nagle ktoś dźgnął mnie w plecy.
- Przestań się kręcić!
- Chanyeol! - usłyszałem rozpaczliwy głos, który wydał mi się dziwnie znajomy.
Ignorując ból spróbowałem podnieść się wyżej. Zobaczyłem jezioro, którego gładka tafla była zmącona parę metrów od brzegu. Zauważyłem jasnowłosego chłopaka, panicznie próbującego wydostać się z wody, jednak najwyraźniej nie umiał pływać. Ostatkami sił walczył, lecz pozostawał ciągle w tym samym miejscu. Powoli umierał.
Czułem, że powinienem go znać, ale za nic nie mogłem przypomnieć sobie jego imienia. Mimo to chciałem go uratować. Gdy udało mi się dźwignąć na kolana ktoś wbił mi w plecy długi nóż. Jego czubek przebił się na wylot. Z przerażeniem patrzyłem, jak nóż przesuwa się od połowy mojego brzucha aż do boku, rozrywając po drodze wszystkie mięśnie. Zemdlałem z bólu, znów padając twarzą w piach.
~~~
Obudziłem się. A przynajmniej tak sądziłem. Wspomniałem sen, który miałem przed sekundą. Pierwsza część wydawała się tak bardzo realistyczna... Ale druga była z pewnością wyolbrzymiona i sztuczna. Nie mogłem w to uwierzyć. Nikt nie przebił mnie niczym na wylot. Przecież nie byłem nigdy w szpitalu, więc prawdopodobnie bym umarł. Jestem pewien, że ta blizna powstała w inny sposób. I ten chłopak, powoli umierający w wodzie... Nie pamiętałem nikogo takiego. Ale kto przejmowałby się teraz snem? Mogłem rozmyślać później, teraz musiałem dowiedzieć się, gdzie jestem. Czułem, że leżę na czymś twardym, co w dotyku przypominało skórę. Otworzyłem oczy i zacząłem rozglądać się ostrożnie na boki. Mój wzrok był zamglony, co znacznie utrudniało badanie terenu, ale zrozumiałem jedno. Leżałem związany na tylnym siedzeniu samochodu.
Z niemałym trudem zacząłem wykręcać się na boki, aż w końcu udało mi się oprzeć o drzwi. Wyjrzałem na zewnątrz przez zaciemnioną szybę. Było tak strasznie ciemno... Która to godzina? Z pewnością spóźniłem się do szkoły... Bardziej jednak zastanawiało mnie to, co się stało i gdzie jestem. W ciemności udało mi się dojrzeć niewyraźne kształty oddalone od samochodu. Doszedłem do wniosku, że są to pojedyncze drzewa, później rosnące coraz gęściej. Nie powiedziało mi to wiele, więc spojrzałem w drugą stronę, jednak tam też nie było żadnego charakterystycznego punktu, który mógłby być podpowiedzią w jakim miejscu się znalazłem.
Nagle drzwi od strony kierowcy otworzyły się, a do samochodu wsiadł ten mężczyzna z wcześniej. Poczułem, jak odruchowo napinam wszystkie mięśnie i wstrzymuję powietrze, przez co krępujące mnie liny zaczęły wbijać się w skórę. Rzuciłem mu pełne nienawiści spojrzenie, ale widząc opatrunek na jego złamanej ręce miałem ochotę się uśmiechnąć.
- No proszę, obudziłeś się wreszcie? Trochę ci to zajęło. - zaśmiał się złośliwie. - Spałeś przez ponad cztery godziny. Już myślałem, że mój towarzysz nieumyślnie cię zabił... Ale wtedy nie byłoby zabawy, prawda?
- Wiesz, że nie ujdzie ci to na sucho, prawda? - warknąłem. - Na pewno ktoś to widział... Albo kamery...
Mężczyzna prychnął z oburzeniem, przerywając mi w pół zdania.
- Masz mnie za idiotę? Wiesz, do czego jestem zdolny. Zadbałem o to, żeby nie było świadków. Żadnego nagrania też nie ma. - oznajmił triumfalnie. - Za długo już na ciebie poluję, nie pozwolę sobie na wpadkę. Założę się, że tutaj też nie masz żadnego przyjaciela, więc nikt nawet nie zauważy, gdy porzucimy cię w lesie, prawda?
Nie wiedziałem, czy w tym momencie byłem bardziej zły, czy przerażony. Nienawidziłem tego mieszańca. To przez niego jestem taki, jaki jestem. To przez niego nie mam rodziny i odsuwam się od ludzi. Wiedziałem jednak, że obecnie trafiłem do ślepego zaułka. Związane były nie tylko moje nogi i nadgarstki, lecz liny oplatały całe moje ciało, ledwie pozwalając na chociażby najmniejszy ruch. Mogłem też się założyć, że mój oprawca załatwił sobie więcej wspólników. Nie ważne, jak długo bym walczył, nie wygrałbym. Mogli zabić mnie w każdej chwili.
- Czego ode mnie chcesz? - spytałem bezsilnie, nie wiedząc już, co mam robić. - Zabrałeś mi wszystko, czy to ci nie wystarczy?
- Już ty dobrze wiesz, czego chcę, gówniarzu. - rzucił wściekle. - Gdybyś po prostu zdechł, nie byłoby żadnego problemu. Ale ty uparcie walczyłeś i pomieszałeś nasze plany. Musisz zginąć, takie są rozkazy. Powinieneś już dawno porzucić to swoje marne życie. Teraz, za to co zrobiłeś, będziesz umierał powoli, w cierpieniu.
Szarpnąłem się, jednak na marne. Sznury były ciasno związane, nawet przecinanie ich nożem zajęłoby dużo czasu. Patrzyłem w czarne oczy mężczyzny. Czy on nie miał racji..? Przez chwilę zacząłem zastanawiać się, jaki mam w ogóle cel w życiu. Przecież nic nie robiłem. Moje marzenia zostały zniszczone kiedy byłem mały. Całe swoje krótkie życie próbowałem jedynie uciekać od bólu i ciemności, które ciągle mnie ścigały. Czym tak właściwie było dla mnie życie, wypełnione jedynie cierpieniem? Jestem potworem, żyjącym w ukryciu, nie znającym uczuć. Stanowię zagrożenie dla innych. Czy nie łatwiej byłoby tak po prostu umrzeć?
Widząc moje zawahanie oprawca uśmiechnął się ponownie. Gdy tylko to zobaczyłem moje drugie ja przypomniało mi, co jest moim celem w życiu. Pomszczenie rodziny. Zabicie mężczyzny, którego miałem zaraz przed sobą, pozornie na wyciągnięcie ręki. teraz nie mogłem go zabić, ale wiedziałem, że przy najbliższej okazji rzucę mu się do gardła.
- Coś ty taki zamyślony? - spytał z pogardą. - Nawet mimo utraty wspomnień powinieneś być świadom tego, jakie błędy popełniłeś. Ale teraz nie czas na to. Nie mam ochoty męczyć się z tobą do rana, sprawiłeś już wystarczająco dużo kłopotów.
Miałem zamiar odpowiedzieć, lecz nagle drzwi, o które się opierałem, zostały otwarte, a ja wypadłem na zewnątrz, uderzając barkiem o twardą ziemię. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ktoś zarzucił mi na głowę ciemny worek i poczułem drugie już tego dnia uderzenie.
Gdy ponownie się obudziłem, z początku nic nie widziałem. Za plecami czułem chropowaty pień drzewa, do którego zostałem przywiązany. Nie miałem już na sobie tylu lin. Jedna oplatała mój pas, przytrzymując mnie przy drzewie, a druga blokowała nadgarstki. Spróbowałem się ruszyć. Najwyraźniej oprawcy zauważyli, że odzyskałem przytomność, bo jeden z nich podszedł i ściągnął worek z mojej głowy.
Poczułem mokrą grzywkę opadającą mi na oczy. Miałem nadzieję, że jest mokra przez deszcz, który zaczął padać, lecz podświadomie czułem, że nie była to sama woda. Ciepła ciecz znów zaczęła spływać mi po karku, a ból niemalże rozsadzał moją czaszkę. Czułem się osłabiony, co już dawało sporą przewagę moim przeciwnikom.
Tak jak się spodziewałem, było ich więcej, około ośmiu.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, jeden z nich podszedł i zdjął sznur, którym byłem przywiązany do drzewa. Uwolnił też moje nadgarstki. Z lekkim żalem zauważyłem, że odznaczały się na nich czerwone ślady. Czyżbym miał nabawić się dzisiaj nowych blizn? Nawet jeśli przeżyję, oprawcy zapewne zostawią na moim ciele parę nowych śladów...
- Oho, czy tylko mi się wydaję, czy też widzę nadzieję w twoich oczach? - usłyszałem kpiący głos. - Powinieneś już pogodzić się z losem. Nas jest ośmiu, ty jesteś jeden. W dodatku osłabiony.
- Zamknij się...
Zrobiłem niepewny krok do przodu. Chociaż miałem wystarczająco dużo sił, by iść, kręciło mi się w głowie. Chwyciłem się za skronie i przymknąłem oczy, próbując się opanować.
- Czyżby bolała cię głowa? - zakpił. - Nie martw się, niedługo przestanie. Już nic nie będziesz czuł.
- Powiedziałem, żebyś się zamknął!
Nie wytrzymałem. Rzuciłem się na niego z taką siłą, że aż upadł na ziemię. Zacząłem okładać go pięściami bez opamiętania. Z pewnością bym go zabił, jednak jego towarzysze nie mieli zamiaru czekać, aż to zrobię. Odciągnęli mnie, a gdy próbowałem się wyrwać jeden z nich kopnął mnie w brzuch.
Zaniosłem się kaszlem, upadając na bok. Kątem oka widziałem, jak oprawcy podnoszą swojego szefa z ziemi. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo niskie są moje szanse. Sam uraz głowy dawał się we znaki, a po jednej próbie ataku niemal całkowicie opadłem z sił. Nienawidziłem ich, chciałem się na nich rzucić, ale nie byłem w stanie podnieść się z ziemi.
Mieszaniec, stojąc już na nogach, splunął krwią i spojrzał na mnie z góry.
- Znowu próbujesz nabroić? - pokręcił głową. - Doprawdy, jesteś żałosny. Tylko spójrz na siebie. - kucnął obok mnie, chwytając mnie za brodę. - Myślałem, że drzemie w tobie większa siła. Zwykłe rozbicie głowy zbiło cię z nóg...
Krzyknął nagle, gdy ugryzłem go w rękę. Kiedy odskoczył któryś z jego wspólników ponownie kopnął mnie w brzuch. Metalowy czubek jego buta wbił się boleśnie pod żebra. Jęknąłem pod nosem, starając się zachować przytomność.
- Dosyć tego. - mieszaniec miał już najwyraźniej dość. - Która jest godzina? - zwrócił się do jednego z towarzyszy.
- Jest 6:00, szefie. - odparł posłusznie tamten.
- Tak długo nam to zajęło? Znowu sobie nagrabiłeś. - rzucił do mnie z wyrzutem. - Ale z jednej strony to dobrze.
Rzuciłem mu pytające spojrzenie. O 6:00 zaczynał się szkolny dzień. Normalnie szedłbym na stołówkę, ale teraz leżałem wykończony gdzieś w środku lasu...
- Chyba mogę ci powiedzieć, gdzie jesteś. - zamyślił się mężczyzna. - Pewnie nie raz tu byłeś, ale po ciemku trudno rozpoznać ci to miejsce. Jesteś przy swojej obecnej szkole, a dokładnie w lesie obok niej. Odeszliśmy dość daleko, ale teraz możemy przenieść się nieco bliżej.
- Co..? - wydusiłem zachrypniętym głosem.
Skoro jestem na terenie szkoły... Zamierzają mnie tu zabić? Co się stanie, jeśli znajdą mnie tutaj martwego?
Dopiero na wspomnienie o szkole przypomniałem sobie o ludziach, których tutaj spotkałem... Zawsze radosny Lucas, cichy i spokojny Fabien, Mike, który wydawał się podobny do mnie, mój Steve... A nawet irytujący Jovel. Po przyjeździe do Chicago wszyscy ci ludzie w jakiś sposób zmienili moje życie. Każdy z nich sprawiał, że czasem udawało mi się zapominać o wszelkich nieprzyjemnościach. Nie chciałem umierać. Chciałem dalej móc spędzać z nimi czas, zbliżyć się do nich... To nie mógł być przecież koniec.
Dlaczego to wszystko mi się przytrafiło? Nie zrobiłem nigdy nic złego. Zawsze byłem dobrym dzieckiem, miałem kochającą rodzinę. Dlaczego teraz leżałem tutaj, w ciemnym lesie, otoczony przez wrogów i bliski śmierci? Czy takie rzeczy nie dzieją się tylko w filmach?
Nagle wśród wszystkich przelatujących w mojej głowie wspomnień jedno szczególnie przykuło moją uwagę.
Siedziałem w domu swojego opiekuna, wpatrując się tępym wzrokiem w kawałek kartki leżący przede mną. To był list. Wspomnienie było na tyle wyraźne, że nawet udało mi się przywołać jego treść:
"Tak wiele powodów by żyć, tak wiele powodów by umrzeć,
Jeśliby tylko moje serce mogło znowu ze mną być...
Wypłakałem to, czego powiedzieć nie mogłem,
Z każdej mojej myśli piszę muzykę,
Licząc, że kiedyś ją dla mnie zagrasz ponownie...
Wszystko jest tylko pobożnym życzeniem nocy...
Jeśli czytasz ten list, proszę o jedno,
Zapamiętaj nie słowa, a poetę,
Zapamiętaj wersy, bezłzawy płacz autora,
Który błagał o powrót, którego nie dostał.
Wszystko zostało już zagrane na emocjach,
Zagrane już było gorzkie pożegnanie
Jeśli nie jestem skazany na zły koniec,
Będę błagać panów świata,
By na końcu mojego cierpienia,
Postawili ciebie, by chociaż w ostatnich chwilach,
Być szczęśliwym jak przez zeszłe życie z Tobą.
- Oto mój list miłosny do nikogo..."
Zamrugałem ze zdziwieniem, kiedy uświadomiłem sobie, że właśnie odzyskałem część straconych wspomnień. Ta scena pojawiła się w mojej głowie, wypełniając fragment czarnej pustki w pamięci. Nie wiedziałem, co oznacza to wspomnienie. W mojej głowie pojawiło się tylko jedno, znajome imię... Czy serio miałem kiedyś przyjaciela?
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że moi oprawcy stoją z boku, naradzając się.
- Zabijcie go. - oświadczył w końcu mieszaniec.
Spodziewałem się szybkiej śmierci, ale wtedy on spojrzał na mnie chłodnym wzrokiem.
- Podetnijcie mu żyły na jednym przedramieniu. Przyłóżcie się. Ma mocno krwawić, ale niech nie umiera od razu. - wydał rozkaz towarzyszom. - Gdy już to zrobicie wyrzućcie go na brzeg lasu przy parku. Będzie dogorywał w cierpieniu, a gdy znajdą go martwego uznają, że popełnił samobójstwo.
Patrzyłem na mężczyznę bez słowa. Nie mogłem uwierzyć w to, że tak skończę. Czy moje życie nie mogło być normalne?
Jego towarzysze podnieśli mnie z ziemi. Jeden z nich przytrzymał moje prawe ramię, w czasie gdy drugi zabrał się za okaleczanie mnie. Nie rozciął, lecz wręcz rozszarpał moją skórę. Próbowałem się wyrwać, krzyczałem z bólu, lecz na marne. Gdy zakończyli swoje dzieło wywlekli mnie na obrzeża lasu, zaraz przy przejściu do parku. Szybko zniknęli, zostawiając mnie samego.
W akcie desperacji dźwignąłem się do pozycji siedzącej i próbowałem zatamować krwawienie kawałkiem koszulki, lecz brudny materiał na nic się nie zdał. Choć rana dopiero zaczęła krwawić bałem się, że zaraz umrę. Nikogo nie będzie w parku około godziny siódmej. Sam nie dojdę do szkolnej pielęgniarki, a zanim ktoś mnie znajdzie zdążę już się wykrwawić. Co powinienem teraz zrobić?
- Co ci się stało? - usłyszałem nagle czyjś głos. - Musisz iść do pielęgniarki!
Odwróciłem się i ujrzałem Mike'a. Przez chwilę nie mogłem w to uwierzyć. Co on tutaj robił? Mimo wszystko, jego obecność mnie ucieszyła. Uśmiechnąłem się słabo, czując, że mam coraz mniej sił.
- Do pielęgniarki? Chyba będę miał przez to kłopoty... - mruknąłem.
Nie byłem pewien, czy Mike zauważył już moją ranę, ale na wszelki wypadek przycisnąłem rękę do brzucha
- Nie patrz... To nie jest fajny widok.
- Jesteś idiotą?! Nie możesz tego tak zostawić!- był wyraźnie wystraszony.
- Wywalą mnie ze szkoły... Nie wróciłem na noc i jestem ledwie żywy... - powiedziałem słabo. - Nie wiem nawet, co się stało.... Co powinienem zrobić? - mój wzrok stawał się mglisty, siły mnie opuszczały.
- Chodź do mnie. - chłopak chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę dormitoriów.
Nie miałem wystarczająco dużo sił, żeby iść, a Mike nie był na tyle silny, żeby mnie prowadzić. Cieszyłem się, że przyszedł i że chciał mi pomóc, ale mimo to zaczynałem już godzić się ze swoim losem. Wolałem nie robić sobie złudnych nadziei.
- Mike, tracę coraz więcej krwi. Są małe szanse, że uda się coś z tym zrobić...
Przyjaciel wyciągnął telefon trzęsącą się dłonią i zaczął wybierać numer. Uśmiechnąłem się słabo, widząc jego starania. Niestety nic więcej już nie widziałem. Zemdlałem, osłabiony przez odniesione obrażenia i krwawienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz