Rodzice od dawna planowali przeprowadzkę do Chicago,
potrzebowali jakiejś zmiany w życiu, a przede wszystkim zmiany pracy. Jednak
nie chcieli, żebyśmy ja i mój brat musieli przez nich zmieniać szkołę,
znajomych i tak dalej. Bo to podobno trauma dla dzieci, czy coś takiego.
Psychologowie od siedmiu boleści. Taa... Jakbyśmy jakichkolwiek przyjaciół
posiadali. Ja i moja nieporadność w kontaktach międzyludzkich oraz on... On się
rozumie samo przez się, co tu dużo gadać. Znaczy to nie tak, że nie lubiłam
rozmawiać i poznawać nowych osób. Ba, kochałam to. Tylko jakoś tak to zawsze
wychodziło, że nie robiłam na nikim najlepszego wrażenia. Trochę zbyt wiele
wspominania o hodowli gryzoni albo ulubionych słodyczach, głównie lizakach. Po
prostu zawsze, gdy kogoś polubiłam, trudno mi było zamknąć buzię i nie otworzyć
się przed nim na takie szczegóły. A nowa szkoła? To przecież idealna sposobność
na zmianę tego. Może po osiemnastce w końcu się ogarnę.
Po okropnie długich dyskusjach i co najmniej milionie
argumentów namówiliśmy rodziców na przeniesienie się w tutejszą okolicę. Sama
znalazłam Charleston High dla siebie, głównie spodobały mi się tutaj akademiki.
Chciałam pozbyć się widoku brata na jak najdłuższy czas, a mieszkanie poza
domem zdecydowanie mi to zapewniało. I miejmy nadzieję, że tego idioty nie
najdzie na podążanie za mną aż tutaj... Ojciec w końcu zrobiłby dla niego
wszystko, nawet przepisał w środku semestru. Jakby to się już wcześniej nie
zdarzało. Nie żebyśmy byli jakimiś rozpieszczonymi bachorami! Oczywiście, że
nie. Do tego to akurat nam daleko, a przynajmniej mnie. Za to brat wyjątkowo
umiejętnie manipulował obojgiem rodziców. Nie wiem, gdzie on się tego nauczył.
Na pewno nie od nich, jakoś nigdy nie uważałam ich za najlepszych w swoim
fachu.
Gdy tylko rozpakowałam walizki i wszystko równo ułożyłam
na półkach, udałam się pozwiedzać szkołę. Wolałabym zacząć od poznania mojej
nowej współlokatorki, ale tej niestety nie było w pokoju. A przecież szukać jej
nie będę, gdy nawet nie wiem, jak się nazywa, nie mówiąc już o rozpoznaniu jej.
To pewnie wyglądałoby dość komicznie... „Hej! To ty mieszkasz w pokoju numer
sto? Nie? Szkoda... A tyy?”. Nawet gdy o tym myślę, czuję się głupio.
Wracając.
Przechadzałam się po całkowicie pustym korytarzu, nie
myśląc o niczym konkretnym. Głównie skupiałam się na smaku lizaka i kolorze
sufitu. No i na muzyce płynącej ze słuchawek, ale te miałam na sobie prawie
zawsze i przywykłam do ich ciągłej obecności. Jakoś niespecjalnie dziwiło mnie,
że w niedzielne popołudnie nie spotkałam ani jednego ucznia. Ci pewnie woleliby
być gdziekolwiek indziej niż tutaj.
Nagle czyjeś ręce zaciągnęły mnie do klasy. Nie słyszałam
napastnika, ale to pewnie wina głośnej, rytmicznej piosenki. Pisnęłam
zaskoczona i zabrzmiało to dużo bardziej strachliwie, niż bym tego chciała. Od
razu zaczęłam się szarpać, ale nie za wiele to dało. Nie dało w sumie nic.
Dlatego po dłuższej chwili zrezygnowałam z marnej próby ratunku. Dopiero gdy
całkowicie się uspokoiłam, ten ktoś mnie wypuścił, a ja mogłam zobaczyć przed
sobą trzy osoby – dwóch chłopaków i dziewczynę – w zwierzęcych maskach.
Tak dowiedziałam się o tutejszej grze i ustalaniu kasty.
Nie mówię, że na początku nie czułam się tym przerażona. Ba, moje pierwsze
myśli to paniczne „A co jeśli zostanę celem?” i „Czy mogę jeszcze zmienić
szkołę?”. Jednak po uzyskaniu karty posłańca trochę się uspokoiłam. Trochę
bardzo. To nie jest przecież taka najgorsza sytuacja dla mnie, a nawet
powiedziałabym, że wręcz przeciwnie – wydaje mi się korzystna. Bo co może
zrobić osoba z moim charakterem i brakiem talentu do rozmów? Czy to dobrze, że
mam takie myśli? I to niedługo po dowiedzeniu się o grze? Pewnie nie... Nie
żeby mi na tym zależało.
~*~
Kilka dni później, w piątek, tuż po skończonych lekcjach udałam
się do akademika, klnąc coś cicho pod nosem. Pan Smith najwidoczniej nie miał
dziś najlepszego humoru, a ja skończyłam z niedostateczną w dzienniku. No ale
ile można mu tłumaczyć, że w starej szkole tego nie przerabiałam?! Moi
nauczyciele to powolni debile, wiem, ale to przecież nie moja wina. Dziewczyna
panu nie dała, czy o co do cholery chodzi? Uhh, zresztą nieważne.
W pokoju zostawiłam książki i wszystkie inne niepotrzebne
rzeczy. Został tylko telefon w kieszeni, słuchawki na szyi i lizak w ustach. Za
niego też mnie ochrzanił, ale w sumie nie powinnam mu się dziwić. Jakby nie
patrzeć, nie wolno jeść na lekcjach, a to dość porządna szkoła i pilnuje tego
typu bzdur. Co ja sobie myślałam, wybierając ją... Nie żebym narzekała, bo poza
kilkoma brakami wiedzowymi radzę sobie całkiem nieźle. Tak mnie tylko jakoś
naszło wspomnieć o niezadowoleniu swoją lekkomyślnością. Skoro nie mam do kogo
otworzyć gęby w pustym pomieszczeniu, nie licząc chomika oczywiście, to wygadam
się sama sobie. A co!
Pogłaskałam Rexa, który biegał po swojej ogromnej, jak na
małego gryzonia, klatce. Od razu próbował wspiąć się po mojej bluzie na ramię,
żeby zmusić mnie do dłuższych pieszczot, ale ja miałam inne plany. Korzystając
z tego, że w końcu trochę się ociepliło, a ja mogę nosić trampki zamiast tych
cholernych traperów, chciałam wyjść na krótki spacer. Chyba nadużywam słowa
„cholera”... Trzeba dopisać oduczenie się tego na listę noworocznych
postanowień w przyszłym roku. W tym już jest za późno, zdecydowanie.
Wyszłam z pokoju i dwa razy sprawdziłam, czy na pewno go
zamknęłam. Takie przyzwyczajenie. Zapięłam zamek w parce, żeby nie zmarznąć za
bardzo. W sumie zabawnie musiałam wyglądać w wytartych trampkach i kurtce z
futerkiem na kapuzie. Dobrze, że jeszcze wełnianej czapki i szalika nie
założyłam. Udałam się w stronę, mam nadzieję, parku. Właściwie nie byłam pewna
jego dokładnego położenia, ale trafienie tam nie może być przecież aż tak
trudne. Na szczęście okazało się, że jedno z wejść znajdowało się tuż obok
dormitoriów. W sumie to całkiem dobrze, że nie muszę wlec się przez cały teren
szkoły.
Spacerowałam już jakiś czas, gdy przy stawie zauważyłam
znajomą dziewczynę. Niby chodziła do innej klasy, ale mijała mnie kilkanaście
razy na korytarzu, a ja wyłapałam kilka znanych mi, zbyt głośno włączonych
piosenek z jej słuchawek. Podobno gdy ma się ten sam albo chociaż podobny gust
muzyczny, to łatwiej jest się zaznajomić. Teraz trzeba wykorzystać to w
praktyce. Powodzenia, Mercia! I przestań gadać do siebie... Z ust wyciągnęłam
pusty już patyczek po lizaku i wyrzuciłam go do kosza tuż obok szatynki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz