17 lutego 2017

Od Meredith C.D: Jen

Rodzice od dawna planowali przeprowadzkę do Chicago, potrzebowali jakiejś zmiany w życiu, a przede wszystkim zmiany pracy. Jednak nie chcieli, żebyśmy ja i mój brat musieli przez nich zmieniać szkołę, znajomych i tak dalej. Bo to podobno trauma dla dzieci, czy coś takiego. Psychologowie od siedmiu boleści. Taa... Jakbyśmy jakichkolwiek przyjaciół posiadali. Ja i moja nieporadność w kontaktach międzyludzkich oraz on... On się rozumie samo przez się, co tu dużo gadać. Znaczy to nie tak, że nie lubiłam rozmawiać i poznawać nowych osób. Ba, kochałam to. Tylko jakoś tak to zawsze wychodziło, że nie robiłam na nikim najlepszego wrażenia. Trochę zbyt wiele wspominania o hodowli gryzoni albo ulubionych słodyczach, głównie lizakach. Po prostu zawsze, gdy kogoś polubiłam, trudno mi było zamknąć buzię i nie otworzyć się przed nim na takie szczegóły. A nowa szkoła? To przecież idealna sposobność na zmianę tego. Może po osiemnastce w końcu się ogarnę.
Po okropnie długich dyskusjach i co najmniej milionie argumentów namówiliśmy rodziców na przeniesienie się w tutejszą okolicę. Sama znalazłam Charleston High dla siebie, głównie spodobały mi się tutaj akademiki. Chciałam pozbyć się widoku brata na jak najdłuższy czas, a mieszkanie poza domem zdecydowanie mi to zapewniało. I miejmy nadzieję, że tego idioty nie najdzie na podążanie za mną aż tutaj... Ojciec w końcu zrobiłby dla niego wszystko, nawet przepisał w środku semestru. Jakby to się już wcześniej nie zdarzało. Nie żebyśmy byli jakimiś rozpieszczonymi bachorami! Oczywiście, że nie. Do tego to akurat nam daleko, a przynajmniej mnie. Za to brat wyjątkowo umiejętnie manipulował obojgiem rodziców. Nie wiem, gdzie on się tego nauczył. Na pewno nie od nich, jakoś nigdy nie uważałam ich za najlepszych w swoim fachu.
Gdy tylko rozpakowałam walizki i wszystko równo ułożyłam na półkach, udałam się pozwiedzać szkołę. Wolałabym zacząć od poznania mojej nowej współlokatorki, ale tej niestety nie było w pokoju. A przecież szukać jej nie będę, gdy nawet nie wiem, jak się nazywa, nie mówiąc już o rozpoznaniu jej. To pewnie wyglądałoby dość komicznie... „Hej! To ty mieszkasz w pokoju numer sto? Nie? Szkoda... A tyy?”. Nawet gdy o tym myślę, czuję się głupio.
Wracając.
Przechadzałam się po całkowicie pustym korytarzu, nie myśląc o niczym konkretnym. Głównie skupiałam się na smaku lizaka i kolorze sufitu. No i na muzyce płynącej ze słuchawek, ale te miałam na sobie prawie zawsze i przywykłam do ich ciągłej obecności. Jakoś niespecjalnie dziwiło mnie, że w niedzielne popołudnie nie spotkałam ani jednego ucznia. Ci pewnie woleliby być gdziekolwiek indziej niż tutaj.
Nagle czyjeś ręce zaciągnęły mnie do klasy. Nie słyszałam napastnika, ale to pewnie wina głośnej, rytmicznej piosenki. Pisnęłam zaskoczona i zabrzmiało to dużo bardziej strachliwie, niż bym tego chciała. Od razu zaczęłam się szarpać, ale nie za wiele to dało. Nie dało w sumie nic. Dlatego po dłuższej chwili zrezygnowałam z marnej próby ratunku. Dopiero gdy całkowicie się uspokoiłam, ten ktoś mnie wypuścił, a ja mogłam zobaczyć przed sobą trzy osoby – dwóch chłopaków i dziewczynę – w zwierzęcych maskach.
Tak dowiedziałam się o tutejszej grze i ustalaniu kasty. Nie mówię, że na początku nie czułam się tym przerażona. Ba, moje pierwsze myśli to paniczne „A co jeśli zostanę celem?” i „Czy mogę jeszcze zmienić szkołę?”. Jednak po uzyskaniu karty posłańca trochę się uspokoiłam. Trochę bardzo. To nie jest przecież taka najgorsza sytuacja dla mnie, a nawet powiedziałabym, że wręcz przeciwnie – wydaje mi się korzystna. Bo co może zrobić osoba z moim charakterem i brakiem talentu do rozmów? Czy to dobrze, że mam takie myśli? I to niedługo po dowiedzeniu się o grze? Pewnie nie... Nie żeby mi na tym zależało.

~*~

Kilka dni później, w piątek, tuż po skończonych lekcjach udałam się do akademika, klnąc coś cicho pod nosem. Pan Smith najwidoczniej nie miał dziś najlepszego humoru, a ja skończyłam z niedostateczną w dzienniku. No ale ile można mu tłumaczyć, że w starej szkole tego nie przerabiałam?! Moi nauczyciele to powolni debile, wiem, ale to przecież nie moja wina. Dziewczyna panu nie dała, czy o co do cholery chodzi? Uhh, zresztą nieważne.
W pokoju zostawiłam książki i wszystkie inne niepotrzebne rzeczy. Został tylko telefon w kieszeni, słuchawki na szyi i lizak w ustach. Za niego też mnie ochrzanił, ale w sumie nie powinnam mu się dziwić. Jakby nie patrzeć, nie wolno jeść na lekcjach, a to dość porządna szkoła i pilnuje tego typu bzdur. Co ja sobie myślałam, wybierając ją... Nie żebym narzekała, bo poza kilkoma brakami wiedzowymi radzę sobie całkiem nieźle. Tak mnie tylko jakoś naszło wspomnieć o niezadowoleniu swoją lekkomyślnością. Skoro nie mam do kogo otworzyć gęby w pustym pomieszczeniu, nie licząc chomika oczywiście, to wygadam się sama sobie. A co!
Pogłaskałam Rexa, który biegał po swojej ogromnej, jak na małego gryzonia, klatce. Od razu próbował wspiąć się po mojej bluzie na ramię, żeby zmusić mnie do dłuższych pieszczot, ale ja miałam inne plany. Korzystając z tego, że w końcu trochę się ociepliło, a ja mogę nosić trampki zamiast tych cholernych traperów, chciałam wyjść na krótki spacer. Chyba nadużywam słowa „cholera”... Trzeba dopisać oduczenie się tego na listę noworocznych postanowień w przyszłym roku. W tym już jest za późno, zdecydowanie.
Wyszłam z pokoju i dwa razy sprawdziłam, czy na pewno go zamknęłam. Takie przyzwyczajenie. Zapięłam zamek w parce, żeby nie zmarznąć za bardzo. W sumie zabawnie musiałam wyglądać w wytartych trampkach i kurtce z futerkiem na kapuzie. Dobrze, że jeszcze wełnianej czapki i szalika nie założyłam. Udałam się w stronę, mam nadzieję, parku. Właściwie nie byłam pewna jego dokładnego położenia, ale trafienie tam nie może być przecież aż tak trudne. Na szczęście okazało się, że jedno z wejść znajdowało się tuż obok dormitoriów. W sumie to całkiem dobrze, że nie muszę wlec się przez cały teren szkoły.
Spacerowałam już jakiś czas, gdy przy stawie zauważyłam znajomą dziewczynę. Niby chodziła do innej klasy, ale mijała mnie kilkanaście razy na korytarzu, a ja wyłapałam kilka znanych mi, zbyt głośno włączonych piosenek z jej słuchawek. Podobno gdy ma się ten sam albo chociaż podobny gust muzyczny, to łatwiej jest się zaznajomić. Teraz trzeba wykorzystać to w praktyce. Powodzenia, Mercia! I przestań gadać do siebie... Z ust wyciągnęłam pusty już patyczek po lizaku i wyrzuciłam go do kosza tuż obok szatynki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz