1 marca 2018

Od Lucas'a C.D: Jovel

       Banan rozpaćkał mi się w plecaku. Ten żółty skurczesyn jak gdyby nigdy nic postanowił dokonać swego żywota  między moimi książkami w biały dzień! Ciepła kleista maź była teraz nie tylko między stronnicami opasłych tomiszczy literatury XIX wieku, ale także na moim ubraniu, bo jako kompletny kretyn nie zauważyłem brei sączącej się przez materiał tornistra i zarzuciłem go sobie na plecy. Z kolei o moim błędzie dowiedziałem się dopiero po całej godzinie języka angielskiego, kiedy to chcąc zwrócić wypożyczone lektury do biblioteki, natknąłem się na papkę edukacyjno-spożywczą. W panice rzuciłem się do najbliższej łazienki, by uratować, co mi jeszcze pozostało. W końcu żadna bibliotekarka nie znosi książek pływających w bananowej zalewie... Każdą możliwą częścią ciała podtrzymywałem jakąś rzecz, dla przykładu w zębach tkwił portfel i dokumenty, telefon przyciskałem brodą, pod pachami dzierżyłem co większe książki, zaś w ręce podtrzymującej sam plecak dzwoniły stalowe klucze. Byłem tak skupiony na ratowaniu całego dobytku, że dopiero gdy reszta drugiego śniadania wylądowała na kafelkowej podłodze szkolnej łazienki, zauważyłem, że nie byłem w niej sam...   
       Jovel, dość przeciętnego wzrostu neandertalczyk, stał wgapiony w lustro nad umywalką. Na plask kanapek uderzających o podłoże odwrócił się i rzucił gniewne spojrzenie. 

       -Dobrze jest mnie widzieć w takim stanie, co Kilian?- parsknął pogardliwie, nie kontrolując narastającego drgania kącika ust.  Nim jakkolwiek odpysknąłem, czy zastanowiłem się chociaż nad sensem tych słów, skierowałem wzrok na posadzkę. Przyklęknąłem, by podnieść upuszczone wcześniej przedmioty i ze zdumieniem odkryłem, że wiele z nich nie należało do mnie. A w każdym razie nie wszystkie z nich właśnie wyleciały mi z rąk. Spojrzałem podejrzliwie na Jovela. Teraz dopiero zauważyłem wodę obficie skapującą z jego białych włosów i plecak ciśnięty w daleki kąt. Nieopodal walały się  kartki, długopisy i zeszyty. Na jednym z nich wyraźnie dostrzegłem pospiesznie złożony podpis "Dahmer". Joker chyba nie miał dziś lekko...
       -Będziesz się tak dalej gapił?- Z zamysłu wyrwał mnie brutalny głos Jovel'a, stojącego parę kroków dalej. Zająknąłem się skrępowany.
       -N-nie... znaczy...- westchnąłem poirytowany samym sobą. Czemu w ogóle miałbym się przed nim tłumaczyć? Od dawna uważałem go za absolutnego kretyna i troglodytę, o ile jedno nie zawiera w sobie definicji drugiego. Tym bardziej zaskoczyło mnie, kiedy jak otumaniony zacząłem zbierać toboły Dahmera. Wręcz czułem zdziwione spojrzenie chłopaka, śledzącego każdy mój ruch, jakbym był miejscowym złodziejaszkiem, albo trędowatym, usiłującym złapać go za kostkę. Nim jednak utożsamiłem się z którymkolwiek z nich, zgarnąłem ostatni długopis, stanąłem na równe nogi i bez ceregieli wręczyłem zebrane artykuły Jovelowi. Ten chyba równie zdumiony rozwojem wydarzeń, co ja, przejął je, nie spuszczając ze mnie wzroku.
       -Pojebało cię?- rzucił w końcu, mrużąc oczy. Nie żebym się spodziewał po nim innej reakcji, nie mniej jednak zdołał mnie nią zaskoczyć.
       -Całkiem możliwe...- burknąłem krótko, nie szukając inteligentniejszej odpowiedzi, po czym wróciłem do poziomu naszych kostek i zabrałem się za zbieranie własnych klamotów, z zamiarem jak najszybszego opuszczenia toalety.  Wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem nad głową śmiech. Spięty zgarnąłem z ziemi, co zdołałem, po czym pospiesznie wcisnąłem z powrotem do plecaka. W pełni wyprostowany spojrzałem niepewnie na Jovela. Kiedy napotkałem jego spojrzenie, zrobił coś, czego zdecydowanie się po nim nie spodziewałem.
       -Dzięki- rzucił jakby od niechcenia, choć jakąś cząstką podświadomości wyczułem szczerość w tym nadzwyczaj wylewnym wyrazie wdzięczności. W odpowiedzi jedynie skinąłem mu głową. Wprawdzie mógłbym , a wręcz powinienem był, wysilić się na coś więcej, lecz niezręczność tej sytuacji utwierdzała mnie jedynie w przekonaniu, iż im szybciej ulotnię się z tego miejsca, tym dla nas obu będzie lepiej. Niestety Jovel był chyba innego zdania.  
       -Królowa zapali z plebsem?- Jak na zawołanie zwróciłem się ku wspartym teraz na okiennym parapecie Jokerowi, obracającym w dłoniach smukłą paczkę papierosów. Z niewyjaśnionych przyczyn odebrałem propozycję nieco jako wyzwanie i instynktownie postanowiłem je podjąć. Może to było coś w tonie Dahmera, a może wmieszanie w to kast... a może po prostu miałem urojenia i odczułem potrzebę wykazania się. Koniec końców po prostu odparłem "chętnie" i już po chwili stałem przy nim, dając sobie podpalić koniec otrzymanego szluga. Kiedy był już w pełni gotowy do użycia, zawahałem się. Tak, nigdy jeszcze nie paliłem. I to nie tak, że nigdy nie chciałem nawet spróbować. Będąc wychowanym pod kloszem ciężko jest czegokolwiek w życiu spróbować.  Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na Jovela, chowającego paczkę do kieszeni, a gdy ponownie napotkałem jego spojrzenie, pospiesznie przytknąłem papierosa do ust i mocno wciągnąłem powietrze. Być może nieco za mocno, bo już po chwili poczułem poranne śniadanie podchodzące mi do gardła. Niemalże dusząc się przez atak kaszlu i próbę kontrolowania wymiotów, wcisnąłem jarzącego się fajka Jokerowi i zatoczyłem do najbliższej kabiny. Na wpół dławiąc się, na wpół haftując, nie dostrzegłem wyrazu twarzy towarzysza, będącej żywą definicją popularnego "WTF?". Gdybym wychylił głowę z kibla, zauważyłbym, że Dahmer pożytkuje napoczętego przeze mnie papierosa i zaintrygowany przysłuchuje się z niejakim rozbawieniem moim poczynaniom zza uchylonych drzwi. W tej chwili nie miałem jednak do tego głowy i skupiłem się raczej na nie odwaleniu kity z dynią w latrynie. W końcu nawet jeśli sława nie byłaby niczym złym, to nie chciałbym jej zasmakować dzięki nagłówkowi w porannej gazecie o nastolatku, który zszedł w tak niefortunnych okolicznościach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz