Kiedy dowiedziałem się, co wypełni nasz czas przed południem, myślałem, że zwariuję... Paintball?! Chyba nie mogli wymyślić niczego lepszego. Zapowiadała się świetna zabawa. Szczęka mi jednak opadła, kiedy poznałem skład mojej drużyny..
-Dlaczego on?- jęknąłem z niezadowoleniem w stronę Chana, wiercąc dziurę w bucie lufą klasycznego karabinu. Drużyna azjaty była barwy czerwonej, w jej skład wchodziło sporo osób, z każdą z nich układało mi się lepiej. O wiele lepiej od Dahmera. Tymczasem on był graczem o błękitnej opasce zdobiącej jego ramię. Podobną zostało opatrzone moje.
-Spójrz na to z drugiej strony- Chan oczywiście za wszelką cenę starał się mnie pocieszyć, nawet jeśli sam nie był przekonany do swoich argumentów. -Będziesz miał wiele sposobności, żeby mu się odpłacić.
-Mam strzelać do "sprzymierzeńca"? Wtedy gra straci sens... Jak by nie patrzeć, to ty jesteś moim celem- zauważyłem z lekkim uśmiechem.
-Fakt. Mimo to jako gracz tej samej drużyny nie możesz go zabić. Wasze kulki powinny być niebieskie, więc jeśli na jego ciuchach będą niebieskie plamy, to chyba nie potraktują tego jako śmierci. -No i tu mnie miał. W sumie miał rację, tak to powinno działać. W paintballu nie powinno być czegoś takiego jak samobóje, choć gdyby w prawdziwym świecie strzelano do kogokolwiek, od razu byłby on martwy, niezależnie od tego, czy byłby wrogiem, czy przyjacielem. Z drugiej strony to tylko paintball, nieco nagięte odwzorowanie rzeczywistości. Postanowiłem z góry przyjąć tę pozytywniejszą opcję: mogłem strzelać do Jovela bez konsekwencji w kwestii strat drużyny. Dobry humor na nowo powrócił.
-No dobra. To do zobaczenia- uśmiechnąłem się zawadiacko do bruneta, po czym odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę skupionej drużynie błękitnych. Nie uszedłem jednak dwóch kroków, kiedy glaniasta podeszwa Chanyeola wylądowała na moim zadzie.
-Powodzenia- zaśmiał się, po czym ruszył w swoją stronę. Nie mogłem pozostać mu dłużny. W kilku susach doścignąłem go, po czym wybiłem się najwyżej jak mogłem i władowałem opancerzoną w zniszczony trampek stopę w cztery litery giganta. Jakże udany kop! Gdyby wf-ista go zobaczył, z marszu mógłby mi dać piękną szósteczkę. Całe szczęście, że żadnego wf-isty jednak przy tym nie było, bo po wspaniałym wyskoku z wykopem, nastąpiła kompletna porażka. Upadłem na ziemię jak decha, ryjąc w leśnej ściółce ziemisty rowek. A Chan śmiał się jak opętany. Dalej pocierając obolały tyłek, pomógł mi wstać.
-Ty weź się nie zabij przed rozpoczęciem- wydyszał, usiłując unormować oddech.
-Tak, tak- pokiwałem żywiołowo głową. W końcu zapowiadała się przednia zabawa. Nim zdołałem coś jeszcze dorzucić, przywołano nas do naszych drużyn. Biegnąc do grupy błękitnych, pomachałem Chanowi na pożegnanie, po czym staliśmy się swoimi wrogami na całe 25 minut.
Jak nam powiedziano, byliśmy drużyną szturmującą fortecę. Na naszą niekorzyść była ona porządnie zbudowana. Okna nie były zbyt duże, co było sporym problemem, jeśli chciało się zdjąć strzelca broniącego danego punktu. Nie miałem także pojęcia, jakim sposobem mieliśmy wedrzeć się do środka. Czerwoni z pewnością obstawią wszystkie wejścia, o ile starczy im ludzi. Nie mogliśmy być tego pewni, ale z jakiegoś powodu nikt nie palił się do ewentualnego zwiadu. Na szczęście dla naszej drużyny, był z nami Jovel. Określenie go liderem byłoby zbyt mocne, jednak nie dało się ukryć, że chyba najbardziej z nas wszystkich zaangażował się w grę. W jego oczach można było dostrzec upór i zawziętość, był gotów do działania. Chyba naprawdę zależało mu na wygranej...
Pierwszą rzeczą, od której zaczął, było obranie taktyki. W porozumieniu z teamem, przydzielił funkcje skrzydłowych, osłaniających i bezpośrednich szturmowców, w tym jego. Nie pamiętam już nawet, jaką rolę otrzymałem. W sumie lałem na to, a i Jovel zdawał się mnie raczej ignorować. Z radością rozmyślałem o zbliżającej sie rozgrywce. Jovela czekała nie lada zabawa...
Niespodziewanie rozległ się przenikliwy pisk gwizdka, oznajmujący rozpoczęcie gry. Dotąd zalegający w leśnym runie niebiescy ruszyli naprzód, mniej lub bardziej trzymając się strategii. Ruszyłem wraz z nimi, choć moim celem bynajmniej nie był fort. Moje spojrzenie utkwiło w kombinezonie Dahmera. Brnąłem za nim przez gąszcze, szukając odpowiedniej okazji. Niestety cierpliwość nie jest moją mocną stroną, toteż nim naszym oczom ukazała się sama baza czerwonych, posłałem Jovelowi kulkę w łydkę. Naturalnie zrobiłem to z prawidłowej odległości, ale z pewnością nie było to dla niego nic przyjemnego. Kiedy odwrócił się, szczerze zaskoczony, od razu się odwróciłem. Rzecz jasna Dahmer nie był jakimś debilem, wiedział, do kogo należał pocisk.
-Ogar, Kilian- burknął, po czym ruszył dalej, olewając moją osobę. Za to ja bawiłem się świetnie. Potruchtałem za nim, byle nie stracić go z oczu. Akurat przykucnął pod jednym z krzaków, dostrzegłszy jakiegoś przeciwnika. Spokojnie oddał precyzyjny strzał i, z tego co widziałem, chyba trafił. Nie miał jednak czasu świętować swego małego zwycięstwa, bo już po chwili krótka seria pocisków naznaczyła jego kombinezon niebieskimi plamami od biodra aż po czoło. Ostatnia kulka rozprysnęła się na szybce maski ochronnej, pozbawiając wzroku. Jovel był chyba jakimś jasnowidzem, bo zanim jeszcze starł niebieską maź, zaklął siarczyście pod moim adresem.
-Zajebię cię, Kilian- po czym porwał swój karabin, zerwał się na równe nogi i nim opanowałem swój śmiech, ruszył prosto na mnie. Momentalnie się otrząsnąłem i zacząłem uciekać. Jak dotąd miałem się za raczej nie najgorszego biegacza, ale Jovel zdołał zachwiać moje mniemanie. Pędziłem na oślep, nie bacząc na innych graczy, drapiące gałęzie czy gęste haszcze. Byle dalej od Jovela. Niestety, jak wcześniej miałem okazję zauważyć, mój czysto teoretyczny sojusznik miał także niezłe oko. Gdy odwróciłem się, by skontrolować dzielącą nas odległość, pierwsza wypuszczona przez niego kulka trafiła mnie dokładnie między łopatki. Nim się jednak zdążyłem wykrzywić, kolejna wylądowała w pachwinie kolana.
To może nie był najlepszy pomysł... Wkurzony Jovel na karku z bronią palną w ręku stanowił poważne zagrożenia dla mojego tyłka. Zaczynało mi już brakować tchu, kiedy gdzieś z boku mignął mi Chanyeol. Jak debil odwróciłem do miejsca w którym jeszcze przed chwilą stał, po czym straciłem grunt pod nogami i zleciałem do jakiegoś dołu. *Teraz to Jovel na pewno mnie dopadnie* pomyślałem spanikowany, grzebiąc się na nogi. Zamarłem jednak, gdy powietrze przeszył donośny huk wystrzału. Ze zdumieniem jednak spostrzegłem, że to nie ja byłem ofiarą. Dalej drżąc ze zmęczenia, wyszedłem na powierzchnię. Tak! Jovel wracał do punktu by pozbyć się czerwonej plamy ze swojego munduru. Było tylko jedno "ale". Skoro Jovel oberwał, w pobliżu musiał być jakiś czerwony...
Rozejrzałem się z niepokojem. Skoro nie widziałem wroga, to ja byłem tu ofiarą. Zachowując resztki trzeźwego umysłu położyłem się na ziemi i zacząłem szukać celu.
Chan! Stał paręnaście metrów ode mnie, przeczesując wzrokiem teren. Na lepszą okazję chyba nie mogłem liczyć! Zerwałem się na równe nogi i mierząc lufą w stronę azjaty, pociągnąłem za spust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz