27 sierpnia 2017

Dzień 1- Spacer: Lucas

       Zwiedzanie campu było naprawdę nudzące. Zupełnie jakbyśmy sami nie mogli zbadać tajemniczych zakątków tego miejsca, byłoby to z pewnością o wiele ciekawsze. Choć, muszę przyznać, podążanie grupą za panem Dickensem i panią Koel miało też swoje dobre strony.  W mojej głowie rodziły się coraz to nowsze pomysły na letnie psikusy, a ofiar mi nie brakowało. Niczego nieświadome, kroczyły ścieżką obok mnie.
       -Jak widzicie, tutaj znajdują się toalety- oznajmił przewodnik, zatrzymując się przy drugim punkcie naszej wycieczki. -Damskie po tej stronie, męskie po drugiej- uzupełnił swą wypowiedź, na wypadek, gdyby któryś z obozowiczów miał problemy z rozróżnieniem koła od trójkąta, dumnie zdobiących drzwi obu pomieszczeń. -Są chętni do skorzystania?- Pan Dickens spojrzał na uczniów z wyczekiwaniem. Miałem nadzieję, że już ruszymy dalej, kiedy kilka rąk uniosło się ku górze.
       -No nieee- jęknąłem zniecierpliwiony. Chciałem już zagadać do Chan'a, lecz ku mojemu zdziwieniu, nie ujrzałem go obok siebie. Powróciłem więc wzrokiem do pana Dickensa i wtedy go dojrzałem. Brunet znikał właśnie w drzwiach męskiego wychodka.
       -Ktoś jeszcze? Ostatnia szansa- przypomniał z lekkim uśmiechem nauczyciel.
       -Ja też- rzuciłem pospiesznie, wpadając na jeden z pośledniejszych pomysłów. W paru susach znalazłem się już przy drzwiach. Nim za nimi zniknąłem, dojrzałem jeszcze tylko nieco szerszy uśmiech pana Dickensa. Podobny zagościł na mojej twarzy, choć kryło się za nim coś zupełnie innego...
       W budynku panował raczej półmrok, mimo kilku lamp oświetlających poszczególne kabiny. Światło paliło się jedynie nad trzema z nich, toteż łatwo było odgadnąć, które były zajęte. Z lekkim obrzydzeniem przylgnąłem do podłogi. Nie była szczególnie brudna, ale nie należała też do najprzyjemniejszych podłoży. Wizytator pierwszej kabiny miał na sobie ciężkie buty z czarnej sztucznej skóry, zdecydowanie nie okrywały one stóp Chan'a. W drugiej kabinie ujrzałem bose stopy w niebieskich laczkach. Czy należały do mojego towarzysza? Trudno powiedzieć. Dopiero kiedy w ostatniej z kabin dostrzegłem kolejną parę laczków, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia,  w której kabienie znajdował się Chanyeol. Szybko poderwałem się z ziemi, kiedy pierwsze od wejścia drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Chłopak o brązowej czuprynie spojrzał na mnie z niejakim zdegustowaniem. Znałem go ze szkoły, chodziliśmy do tej samej klasy ale jakoś nie mieliśmy przyjemności zamienić ze sobą słowa. Jovel? Tak, chyba Jovel, naśladowca. Obdarzyłem go za to jedynie głupkowatym uśmiechem, na co ten skrzywił się i wkrótce opuścił pomieszczenie. W zwolnionej kabinie zgasło światło. Zostały mi 2 strzały. Niby mogłem wyciąć numer komukolwiek, ale zależało mi, aby tym razem ofiarą padł Chan.
       Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w kierunku środkowej kabiny. Stałem tuż przy jej drzwiach, z wyciągniętą łapą, kiedy te gwałtownie się otworzyły. Wyszedłbym na kompletnego dziwaka, gdyby nie ostrzegł mnie o zbliżającym się niebezpieczeństwie dźwięk spuszczanej wody. Wciąż gapiąc się w podłogę, minąłem jasnowłosego chłopaka i podszedłem do  ostatniej kabiny. Teraz nie czekałem już na nic. Kiedy blondyn wyszedł, jedynym źródłem światła w męskiej toalecie była lampka, oświetlająca wnętrze trzeciej kabiny. Kabiny Chanyeola.
       Z uśmiechem wcisnąłem biały pstryczek, znajdujący się tuż obok drzwi kabiny. Niespodziewanie zapanowała kompletna ciemność. Nim wybiegłem z ubikacji, usłyszałem donośny wrzask Chanyeola. Wiedziełem, że taka niespodzianka w czasie załatwiania co po niektórych spraw mogła być wyjątkowo nieprzyjemna, ale reakcja azjaty przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Opuściłem toaletę, śmiejąc się jak idiota w towarzystwie ciekawych dźwięków zza drzwi ostatniej kabiny. Otrzymałem lepsze "słuchowisko" niż mógłbym przypuszczać. Szkoda tylko, że pan Dickens nie do końca podzielał moje zdanie.
       Rzuciwszy mi podejrzliwe spojrzenie, ruszył do środka. Nie dotknął jednak jeszcze klamki, kiedy wypadł na niego oszołomiony Chan. Znalazłszy się na zewnątrz, przestał panikować, choć wciąż ciężko dyszał. Pan Dickens zagadał do niego wyraźnie zaniepokojony, ale ten tylko wymruczał coś, siląc się na uśmiech, po czym dołączył do reszty grupy. Domyśliłem się, że Chan na mnie nie nakablował, nie miał zresztą pewności, czy to byłem ja. Ale pan Dickens wiedział swoje. Rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie i pokręcił głową. Całkowicie zignorowałbym ten gest, gdyby nie delikatny uśmiech przylepiony do jego twarzy. Sam usmiechnąłem się na myśl, że nasz nauczyciel wf-u nie był gburem. Lepiej dla mnie.
       -Co się stało?- zagadałem do Chanyeola, kiedy wznowiliśmy marsz.
       -Nie udawaj, że nie wiesz- zaśmiał się Chan. A więc świadomie mnie nie wydał.
       -Hah! Przyznaj, taki banał, a niezawodny!- ucieszyłem się, klepiąc go po plecach. -Muszę częściej do niego wracać...
       -Byle bez mojego udziału- mruknął Chan, trącając mnie w ramię. -Swoje odpokutowałem- oświadczył zdecydowanie. Chyba nie przepadał za egipskimi ciemnościami...
       -Magik nie powtarza swoich numerów- zapewniłem, popierając swą zasadę żywiołowym kiwaniem głową. I chyba taka gwarancja mu wystarczyła.

       Następną stacją okazał się być dok do łowienia ryb. Większość obozowiczów, w tym ja, była zmęczona wędrówką w upale, jeden z obozowiczów nawet zasłabł po drodze, dlatego kończący pochód pan Starn i pani Parks jakiś czas temu odłączyli się od grupy. Biorąc pod uwagę to wszystko, pan Dickens pozwolił chętnym na przycupnięcie na brzegu i zamoczenie stóp. Z chęcią to zrobiłem. Woda była zimna, w pierwszej chwili gwałtownie odskoczyłem od niej, czując przeszywający chłód, ale im dłużej się moczyłem, tym było mi przyjemniej. Chanyeol i paru innych uczniów także skorzystało z okazji i chłodziło w wodzie kończyny. Nie było wśród nich jednak brązowo włosego chłopaka, którego minąłem w toalecie. W sumie w ogóle nie dostrzegłem go w pobliżu, ale odpoczynek był tak relaksujący, że za nic nie chciałem go przerywać.
       -Chodźcie, jest jeszcze trochę do obejrzenia- pan Dickens wyrwał nas z błogostanu głośnym klaśnięciem. Spora grupa jęknęła z niezadowoleniem, stając na nogi. Byłem jedną z ostatnich osób podnoszących się z miejsca, lecz po chwili oklapłem na nowo. W wodzie około 2 metry od brzegu zabłyszczała mi srebrzysta ryba. Rzecz jasna- martwa. Jakże okrutny byłby żart z jej użyciem, jakże by on był w moim stylu. Ależ miałem szczęście,  że jako klasowy idiota mogłem sobie pozowlić na tak debilny pomysł!
       -Pssst, Chan, pomóż mi- rzuciłem do przyjaciela, kiedy nawet za pośrednictwem patyka nie byłem w stanie dosięgnąć ryby.
      -Hmm?- chłopak podszedł do mnie z pytającym wyrazem twarzy. -Co robisz?- spytał w końcu, widząc jak mącę wodę badylem.
       -Chcę ją wyłowić- odpowiedziałem, patrząc, czy aby na pewno pan Dickens nas nie obserwuje. Na moje szczęście,  pochłonięty był czymś zupełnie innym. Jakaś dziewczyna oprócz swojej nogi wyciągnęła na brzeg pasażera na gapę w postaci pijawki, dając nam tym samym nieco czasu dla siebie.
       -Zwariowałeś?- Chaneyol rzucił z obrzydzeniem, dostrzegając połyskującego w wodzie zdechlaka.
       -Może... znaczy...- mruczałem w stanie zaćmienia umysłu. -Och, po prostu mi pomóż- burknąłem wciskając Chan'owi kijek w rękę. Brunet z lekkim ociąganiem uklęknął nad wodą i sięgnął badylem po rybę.
Heh, gigantowi nie sprawiło to żadnego problemu. Już po chwili płotka unosiła się tuż przy nas. Przez jakiś czas zastanawiałem się, jak wyciągnąć ją na brzeg, lecz pan Dickens przerwał moje rozmyślania oznajmiając, iż pijawkowa sprawa została rozstrzygnięta. Bez zastanowienia chwyciłem rybę w gołą dłoń i poderwałem się na nogi. Chan skrzywił się nieco, widząc moją zdobycz, ale powstrzymał się od zbędnych komentarzy i bez słowa ruszył za mną.
       W ostatnim momencie dołączyliśmy do grupy, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Jeszcze chwila i ktoś zauważyłby naszą nieobecność, ale nie dziś. Kiedy pan Dickens upewnił się, że nikogo nie brakuje, ruszyliśmy dalej.
       Z Chanem trzymaliśmy się końca grupy. Z racji chwilowej nieobecności opiekunów dormitoriów, pani Koel szła za nami. Parę chwil wcześnie odebrała jednak jakiś ważny telefon, dlategi nie poświęcała nam zbyt wiele uwagi.
       Aby dojść do nastepnego punktu musieliśmy iść wzdłuż jeziora, dzięki czemu rybi smród był w jakiś sposób uzasadniony. Zastanawiałem się, komu uprzykrzyć życie moją zdechłą rybcią, kiedy dostrzegłem znajomą brązową czuprynę. Cel został namierzony. Gładko wyprzedziłem parę osób, pozostawiając Chan'a w tyle. Chłopak od początku wydawał się rozsądny, dlatego nie zdziwiłem się, że zapewne wolał się w to nie mieszać. To był naprawdę debilny kawał.
       Jovel szedł żwawym krokiem lekko przygarbiony, niczego się nie spodziewając. Wziąłem głęboki wdech, po czym jednym ruchem odsunąłem kołnierzyk jego koszulki. W tym samym czasie druga ręka powędrowała do jegi karku i zanim Jovel choćby drgnął, oślizgła ryba zsunęła się wzdłuż jego kręgosłupa, pozostawiając na skórze śluzowy szlak. Odskoczyłem od niego jak oparzony, kiedy zaczął się wić, usiłując pozbyć się ryby zza koszulki. Pan Dickens niczego nie zauważył, a nieliczni obozowicze, którzy podążali za nami, wyprzedzali nas, rzucając różnorodne spojrzenia.
       Jovel chyba miał już rozszarpać ubranie, kiedy w końcu zdechła płotka upadła na ziemię. Spojrzał na nią z obrzydzeniem, po czym utkwił wściekły wzrok we mnie i, czego z początku nie zauważyłem przez atak śmiechu, Chanyeola stojącego tuż obok.
       -Kilian, kurwa- warknął, postępując krok do przodu. Odruchowo cofnąłem się nieco, lecz nie na tyle, na ile bym chciał. Za sobą miałem jezioro, a kąpiel nie byłaby obecnie najprzyjemniejszą rzeczą.
       -No cześć- odparłem załamującym się głosem, z trudem powstrzymując śmiech. Być może powinienem był w tym momencie spoważnieć, bo sprawy przybrały dość nieciekawy obrót. Ale bawiłem się przednio. Nim jednak zdałem sobie sprawę ze zmiany nastroju, pięść Jovela wylądowała na mojej mordzie. Zatoczyłbym się do tyłu z tym, że miałem za sobą jedną, tycią przeszkodę: jezioro. Dlatego po prostu wpadłem do wody.
       Cios wprawdzie mnie otumanił, ale zdołałem zanotować Chanyeola dającego nogę wgłąb lasu. Jovel za to wręcz kipiał ze złości, Koel gwałtownie urwała rozmowę telefoniczną, a pan Dickens wręcz biegł ku nam z grupką obozowych gapiów. Mimo pulsującego bólu, otaczającej mnie wody i całego zamieszania, bawiłem się doskonale i chyba nic nie było w stanie tego zmienić.

        Przyznam szczerze, że było mi trochę szkoda Jovela, kiedy cała wina spadła na niego. Bądź co bądź, to ja byłem prowodyrem całego zdarzenia. Mimo to w oczach szkolnego pedagoga ohydny żart będący silną prowokacją nie posiadał takiej wagi, co agresywne zachowanie wobec rówieśnika. Zwłaszcza, kiedy jego skutkiem był purpurowy siniec na policzku poszkodowanego. Ale na to chyba nic nie mogliśmy już poradzić. Kiedy pan Dickens kazał nam podać sobie rączki jak małym dzieciom, wyciągnąłem dłoń do Jovela, szczerząc się po uszy. Byłem pewien, że konflikt mniej lub bardziej został zażegnany. Z błędu wkrótce wyrwało mnie wściekłe spojrzenie Jovela, które z chęcią zatytuowałbym "Jesteś martwy". Tak, bardzo trafiona nazwa. Ta myśl rozbawiła mnie jeszcze bardziej, ale dopiero kiedy pan Dickens odszedł, skupiając się na reszcie wycieczki, zdałem sobię sprawę, jak bardzo miałem przechlapane. Rangę próżniaka i naśladowcy dzieliły całe 3 stopnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz