27 sierpnia 2017

Dzień 1- Spacer: Chanyeol


Nasz spacer zaczęliśmy od zwiedzania obozu. W obozie nie było zbyt wielu ciekawych rzeczy, których jeszcze byśmy nie widzieli. Obóz jak obóz, nic nowego. A część zwiedziliśmy już przypadkiem podczas rozkładania namiotów. Ze znudzeniem słuchałem na szczęście krótkich wywodów nauczyciela. Przed chwilą dobrze bawiłem się z Lucas'em, a teraz jestem zmuszony do spokojnego podążania za nauczycielami. Miałem tylko nadzieję, że szybko się to skończy. Następnie poszliśmy "zwiedzać" toalety. Paru uczniów poszło załatwić swoje potrzeby, więc reszta grupy czekała na zewnątrz. Nie mając lepszego zajęcia zawiesiłem wzrok na umywalce, po czym spojrzałem na Lucas'a stojącego obok. Wcześniej wyglądał na równie znudzonego jak ja, jednak teraz w jego oczach było widać dziwny błysk. Ciekawiłem się, co mu chodzi po głowie. Po chwili zastanowienia ja również poszedłem do toalety.
Toalety nie były szczególnie dobrze oświetlone, jednak wewnątrz pomieszczenia i tak było dość jasno. Już miałem wychodzić ze swojej kabiny, gdy nagle światło zgasło i otoczyła mnie całkowita ciemność. Zamarłem z dłonią wyciągniętą w połowie drogi do klamki przy drzwiach. Chociaż temperatura wcale się nie zmieniła, przeszył mnie straszny chłód. Wciąż byłem w tym samym miejscu, w niezbyt wielkiej kabinie toalety, ale ogarnął mnie strach. Krzyknąłem głośno i gdy tylko odzyskałem władzę nad ciałem, wpadłem gwałtownie na drzwi. Zamek puścił, nie zdziwiłbym się, gdybym go zepsuł. Ale nie obchodziło mnie to teraz. Ważne było tylko to, żeby dostać się do światła. Chciałem wybiec na zewnątrz, jednak gdy tylko wydostałem się za kolejne drzwi uderzyłem w kogoś. Klapnąłem na tyłek, rozglądając się z oszołomieniem. Zorientowałem się, że wbiegłem na pana Dickensa. Nauczyciel wyglądał na zaniepokojonego i próbował zagadnąć mnie, czy wszystko w porządku.
- Jest dobrze, proszę się mną nie martwić. - mruknąłem cicho, słabo się uśmiechając.
Będąc na zewnątrz uspokoiłem się nieco. Podniosłem się z ziemi i dołączyłem do reszty grupy. Wiedziałem, że nagłe zgaśnięcie światła było sprawką Lucas'a, ale nie miałem mu tego za złe. Przecież chciał tylko sobie pożartować, nie miał prawa wiedzieć... Gdyby wiedział, nie zrobiłby tego celowo. Przynajmniej tak myślałem. Na chwilę obecną postanowiłem mu wybaczyć.         
Pożartowałem chwilę ze swoim towarzyszem. Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do trzeciego punktu zwiedzania – doku do łowienia ryb. Było niesamowicie gorąco, a jeden z uczniów nawet zasłabł, przez co zostaliśmy z dwójką nauczycieli. Nikomu raczej to nie przeszkadzało. Grupka zaczęła narzekać dopiero wtedy, gdy pan Dickens oderwał nas od chłodnej wody. Już miałem dołączyć do grupy, gdy usłyszałem ciche wołanie Lucas'a.         
Przez chwilę żałowałem, że wtedy do niego podszedłem. Śmierdząca płotka, z którą teraz szedł, nie była moim wymarzonym towarzyszem podróży. Jej zapach nie umilał też tego gorącego dnia. Modliłem się, żeby Lucas miał dobry powód wyciągnięcia tego trupka i że teraz będzie zabawnie. Nie myliłem się.         
Lucas przez chwilę rozglądał się za celem, aż w końcu kogoś namierzył. Zastanawiałem się, co zamierza zrobić, więc podążyłem za nim wzrokiem. Zauważyłem, że jego celem jest całkiem wysoki, brązowo włosy chłopak. Jovel. Znałem tylko jego imię. Nie miałem okazji go wcześniej spotkać, tak więc nie miałem z nim jeszcze do czynienia. Nie wyglądał jednak na dobry cel do żartów... Zacząłem obawiać się o zdrowie Lucas'a.         
Zdążyłem dojść do mojej pary akurat w momencie, kiedy Lucas wrzucił brązowo-włosemu płotkę za kołnierz. Chłopak wił się przez chwilę, a gdy pozbył się śmierdzącej niespodzianki, posłał mi i Lucas'owi wściekłe spojrzenie. Nietrudno było się domyślić, że zupełnie nieumyślnie również stałem się celem zemsty obcego ucznia. Gdy Lucas dostał w twarz, wahałem się przez chwilę. Oddać Jovelowi? Mógłbym go zaatakować. Ale to Lucas sam się o to prosił... No i wtedy oboje bylibyśmy skończeni, ze względu na nasze niższe rangi. Z bólem serca opuściłem mojego przyjaciela, uciekając w pobliski las. Dopiero później uświadomiłem sobie, że przecież nie znam tutejszych terenów, a tym bardziej lasu. Mimo to brnąłem jak głupek przez krzaki, co chwilę o coś hacząc. Wolałem nie zwalniać, lepszą opcją było dostanie się bardziej w głąb zarośli. Wtedy będę miał pewność, że nikt mnie tu nie dorwie.         
Zatrzymałem się tylko raz, żeby podnieść moją konsolę, która wypadła z głębokiej kieszeni spodni, gdy przeskakiwałem przez kłodę. Nie mogłem przecież zgubić swojego skarbu. Otrzepałem ją i ruszyłem dalej. Czułem małe igiełki krzewów, co chwilę raniące lekko moje nogi. Jedna z wyżej znajdujących się gałązek zahaczyła o moją koszulkę, rozrywając kawałek materiału. Nie przejmowałem się tym jednak i szedłem przed siebie.         
Nie wiem, ile czasu minęło, ale gdy tylko znalazłem małą polankę przycupnąłem sobie w cieniu pod drzewem. Przymknąłem oczy i odchyliłem głowę do tyłu, opierając ją o wyjątkowo chłodny pień. Wszędzie było tak cicho... Tylko gdzieś w oddali było słychać śpiewające ptaki. Wsłuchiwałem się w ich śpiew, gdy nagle usłyszałem inny dźwięk. Z pewnością był to głos jakiegoś człowieka. Ten ktoś był jednak na tyle daleko, że nie mogłem go zrozumieć czy rozpoznać po samym głosie.         
Otworzyłem oczy i postanowiłem zlokalizować właściciela tego głosu. Jednak gdy się podniosłem wszystko jakby ucichło. Rozejrzałem się zdziwiony. Nie słyszałem już krzyku ani śpiewu ptaków. Spojrzałem w dół. Na próbę zrobiłem dwa kroki. Też nic. Żadnego szelestu liści pod stopami czy trzaskania gałązek. Dopiero wtedy zrozumiałem, o co chodzi. Wsparłem się o najbliższy pień, gdy nagle zaatakował mnie ból. Chwyciłem się za ucho, próbując uspokoić oddech. Tym razem nie towarzyszył temu ten przeszywający pisk, lecz chwilowe ogłuchnięcie, ale i tak nie było to przyjemne. Na szczęście ustąpiło dość szybko, bo inaczej nieprędko wróciłbym z lasu. Postałem jeszcze chwilkę, upewniając się czy ból zniknął całkowicie i powrócił słuch. Wszystko było w porządku, więc zacząłem zastanawiać się nad powrotem do grupy.         
Idąc przez las usłyszałem tamten krzyk jeszcze kilka razy, coraz bliżej mnie. W końcu udało mi się ustalić, że to głos Lucas'a. Nadal nie słyszałem, co krzyczał, ale domyśliłem się, że mnie szuka. Jakie to miłe... Znów poczułem wstyd przez to, że go opuściłem.         
Zastanawiałem się, ile czasu już minęło. Po uspokojeniu Jovela i wyciągnięciu Lucas'a z jeziora zapewne znowu sprawdzili obecność. Niewątpliwie mi się oberwie...         
Po przebyciu dłuższego kawałka drogi zatrzymałem się. Słyszałem ten krzyk tak blisko, ale nigdzie nie było widać Lucas'a. Stałem pod jednym z drzew i lustrowałem wzrokiem okolicę. Chociaż nie było na co patrzeć, w końcu wszędzie dookoła były krzewy i drzewa. Lecz po chwili byłem bliski zawału, gdy usłyszałem głos tuż nad sobą.
- Spójrz na górę, głupku!
Podskoczyłem lekko, ale posłuchałem. Zaraz nade mną, na jednym z grubszych konarów sporego drzewa, siedział Lucas. Oboje patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez krótką chwilę.
- Co ty tam robisz? - spytałem w końcu.
- Szukałem cię, a co myślałeś? - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Ale mamy pewien problem.
- Poczekaj, pozwól mi zgadnąć. - zmierzyłem go wzrokiem. Siedział na grubej gałęzi okrakiem, trzymając się jej mocno. - Nie możesz zejść?
- Brawo Sherlocku. - chłopak już puszczał gałąź, żeby zaklaskać, ale postanowił jednak tego nie robić.
Popatrzyłem na niego ponownie. Ze swoim niskim wzrostem i ciemnymi lokami, siedząc wysoko na drzewie, wyglądał jak jakieś zgubione dziecko. Przyznam, że mam słabość do małych, uroczych ludzi, zwierząt i rzeczy. Chociaż wszystko było mniejsze ode mnie, nie wszystko mnie rozczulało. Ale akurat ta scena owszem.
- Biedny LuLu. - pokręciłem głową, uśmiechając się ciepło. - Chodź, pomogę ci zejść.
Lucas wyglądał na zbitego z tropu, nieufnie mierząc mnie wzrokiem. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak go nazwałem, ale zrobiło mi się głupio. Jednak nie mogłem już tego cofnąć. Zamiast próbować pozbyć się niezręcznej atmosfery, po prostu wyciągnąłem ręce do swojego towarzysza. Z pewnością był to idiotyczny pomysł, ponieważ Lucas potraktował to najwyraźniej jako zachęcenie do skoku. Tak więc po prostu zeskoczył z drzewa, lądując prosto na mnie. Przewrócił mnie, wręcz wbijając w ziemię, po czym oboje poturlaliśmy się kawałek dalej.         
Na chwilę aż straciłem oddech, zaskoczony tym nagłym skokiem i jego impetem. Poturlałem się kawałek dalej od Lucas'a, ale szybciej stanąłem na nogach. Wytrzepałem z włosów liście i igiełki, po czym podszedłem do mojego towarzysza i bez problemu dźwignąłem go do góry, zaraz po tym odstawiając go na ziemię.
- Uh, dzięki.
- Wiesz, nie sądziłem, że skoczysz na mnie z takiej wysokości. Myślałem, że połamie mi żebra. - mruknąłem.
- Ale żyjemy. - ucieszył się Lucas i od razu się uśmiechnął.
W oczy rzucił mi się purpurowy siniak na jego policzku. Jovel nie próżnował, chyba lepiej nie obierać go więcej za cel. Odwzajemniłem uśmiech, chociaż był on nieco smutny. Poklepałem Lucas'a po ramieniu, po czym oboje ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szczęście Lucas pamiętał, jak tu przyszedł, więc wrócenie do grupy nie sprawiło dużego problemu.         
Chłopak niewątpliwie uniknął winy, która prawdopodobnie spadła na Jovela za uderzenie Lucas'a. Zastanawiałem się jednak, czy teraz zauważyli naszą nieobecność. Jeśli tak, to z pewnością nam się oberwie... Mimo to oboje byliśmy zadowoleni. Ten spacer jest wyjątkowo zabawny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz