Westchnąłem
cicho, znajdowałem się w praktycznie pustym pokoju. Rozglądnąłem się szukając
czegoś ciekawego. Dywan przykuł moją uwagę jak i żyrandol, a parapet wyglądał
tak kusząco. Musiałem podejść do okna, a raczej wyskrobać się na niego i
próbować je otworzyć. Na moje nieszczęście potrzebny był klucz. Warknąłem pod
nosem przekleństwo, miałem ochotę je wykopać, ale tak nie zrobiłem. Znajdowałem
się na dobrej wysokości, aby móc odbić się i zawisnąć na żyrandolu. Właśnie...,
a może tam jest klucz? Przyjąłem odpowiednią pozycję, skoncentrowałem się na
punkcie na jaki chciałem naskoczyć. Odbiłem się z całej siły i w ostatniej
sekundzie złapałem się za niego, rozkołysałem się tak, że momentami dotykałem
stopami sufitu. Do moich uszu, nagle dotarł najprzyjemniejszy dźwięk pękających
przewodów od żyrandolu. Ważyłem niecałe trzydzieści osiem kilo, gdybym ważył
więcej szybko bym uporał się z tym problemem.
- No... k... zerwij się... ty jeb... kablu! - warknąłem wkurzony, kiedy jeden z tych mocniejszych przewodów uparcie nie chciał się zerwać. Parę sekund później, w najmniej oczekiwanym momencie runąłem z hukiem na ziemię, uderzając plecami o dywan, a raczej deski pod nimi. Syknąłem cicho z bólu,wolno usiadłem i
spojrzałem na żyrandol w rękach. Nawet ładny był, ale cóż. Mówi się trudno nie?
Poprawiłem włosy, które wyszły z mojego idealnego ładu. Przyjrzałem się lampie,
mruknąłem niezadowolony, nie znajdując nic ciekawego. Dywan, parapet i
kaloryfer do demolki raz...! Oblizałem usta odkładając żyrandol na parapet,
przykucnąłem przy krańcach dywanu. No, tutaj trzeba było włożyć siłę, zrywanie
go nie było takie proste. Krótkofalówkę, która cudem się nie rozwaliła (a było
blisko, bo miał ją w kieszonce na tyłku), zostawiłem przy oknie. Zastanawiałem
się czy użyć sztyletu czy też się żyłować, a może na końcu rozwalić żyrandol,
bo czemu by nie ukryć czegoś do środka? Chociaż niee, mi by się nie chciało tak
chować kluczy.
- No... k... zerwij się... ty jeb... kablu! - warknąłem wkurzony, kiedy jeden z tych mocniejszych przewodów uparcie nie chciał się zerwać. Parę sekund później, w najmniej oczekiwanym momencie runąłem z hukiem na ziemię, uderzając plecami o dywan, a raczej deski pod nimi. Syknąłem cicho z bólu,
Mistrz Gry: To nie był szczesliwy dzień Andreasa, albo po prostu był debilem. Żyrandol był dosyć spory, metalowy, ciężki... A chłopak drobny, delikatny, och tak łatwo go zranić. Mógł poczuć jak coś chrupie milutko w jego klatce piersiowej. Znając jego umysł, spodobało mu się to. Ale wojskowym już nie. Powstrzymywali wybuch śmiechu, lecz nauczyciele zadowoleni nie byli. Po krótkiej grze w papier-kamień-nożyce padło na najmłodszego z czterech mężczyzn. Wszedł on do hotelu i poszedł do chłopaka. Zdjął z niego żyrangol i upewnił się, że ten zaraz mu nie umrze. Andreas miał sporo szcześcia. Podejrzewano go zaledwie o połamane żebro, lecz te nie przebiło jego delikatnego płucka. Przyjechała karetka i go zabrała do szpitala. Oj dla niego gra się już skończyła... Przynajmniej nie był szpiegiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz