Dom jak każdy dom. Niepozorny, tajemniczy. Gospodyni zawołała swoje dwie pociechy z kuchni.
-Chłopcy, szybciej, bo się spóźnicie!
W jadalni popijał swoją wieczorną herbatkę gospodarz. Kiedy dwie świnie, wychodząc z koryta, przebiegały przez liczbę korytarzy i schodów, dosłownie zadrżało. Małe trzęsienie ziemi spowodowało upadek i stłuczenie się porcelanowej podstawki na kubek.
-Ik ga het oprappen. Maak hen maar klaar.- powiedziała pośpiesznie pani domu, nadbiegając z szufelką i zmiotką w dłoniach.
Ten dom różnił się o rzędu innych w promieniu paru kilometrów między innymi różnościami językowymi. Do pana Van de coś tam coś tam musisz mówić po holendersku, ewentualnie francusku lub niemiecku. Z panią Natalią spokojnie dogadasz się po polsku. Natomiast dwa młode knury zrozumieją wszystko czego nie rozumieją rodzice. Jeśli wiecie o co mi chodzi...
Nim kobieta nachyliła się i wzięła swe blond, poniekąd siwe, włosy na bok, knury stały w przedpokoju. Role czekających się odwróciły. Spóźnienie gwarantowane. Ten facet o nazwisku trudniejszym od "Brzęczyszczykiewicz" zmierzył ich krytykującym wzrokiem. Na sto procent nie był zwolennikiem tego typu zabaw.
-Gaan jullie zo naar school?- zapytał z nadzieją, że to ich kolejny żart.
Obydwaj spojrzeli na siebie i jednakowo pokręcili głowami na tak. W końcu nie tyle się napracowali, by potem zrezygnować.
Gdyby nie różnica wzrostu, wieku, imion, mogliby zostać uznanych za sobowtórów. Mikołaj, ten młodszy, był naśladowcą starszego, Chrystiana. On był dla niego autorytetem na autorytetami. Na swój "bal zimowy" ubrał się jak on; czarny garniak z niczym pod spodem, nogawki spodni wciśnięte w glany oraz maska świni z piły. Dlatego to knury.
Holender westchnął bezsilnie.
-Oke, dan gaan we.
Na podjeździe czekał na nich srebrny VW Golf gotowy do odpalenia. Wsiedli do niego, bowiem byli już zdrowo spóźnieni.
*jakiś czas później, ponieważ zmęczenie nie daje mi więcej opisać*
Oddał bilecik wstępu przy wejściu. Podszedł do... pustego stolika. Oei, partner bądź partnerka mu... zwiała? Pozostawiła po sobie nieskromny prezent. To trzeba potem oblać. Niech na razie zostanie w opakowaniu.
Odłożył prezent dla partnera na jego krześle. Małe, zielone pudełeczko z ciastkami a'la Freddy Mercury... Tak, partnera. Michael. Ciężko się czyta w takim świetle.
Chodził w tę i wew tę bez celu. Cóż miał dokonać bez partnera, kiedy wówczas inni uczniowie tańcząc, omijali go szerokim łukiem. Śmieszyło go to nawet. Dosiadał się do obcych stolików i sprawdzał kto jest pipą a kto nie. Wtedy w uczniach obok rodziły się małe, strachliwe bobaski. Ktoś za dużo oglądał Piły. A niektórzy śmiałkowie wcale... Bodajże chłopak siedzący naprzeciwko i lampiący się jakbym cyrk oglądał.
<Laurence? Michael? Końcówka taka chujowa.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz