4 września 2017

Dzień 1- Czas wolny: Lucas

     Chan sam zabrał się za ogarnianie namiotu. Chciałem mu pomóc, ale on chyba wolał samotnie się z tym uporać. Taka już z niego czyścioszka.
       Leniwie wyciągnąłem się pod drzewem nieopodal niego. Zazwyczaj pewnie bym coś knuł albo wspominał najlepsze dowcipy, ale tym razem moje myśli nie były zbyt kolorowe.
Naśladowca. Próżniak. Sytuacja do kitu. W ogóle czemu się w to pakowałem? Ach, no tak, jestem próżniakiem.
       Z zamyślenia wyrwał mnie w końcu Chan, informując o porządku w namiocie. Z pewnością trochę zajęło mu ogarnięcie naszego syfiku, ale jakoś dał radę i chociaż palcem nie kiwnąłem, aby mu pomóc, na samą myśl o porządkach zaschło mi w gardle.
       -Idziemy po jakieś picie?- rzuciłem, stając na nogi.
       -Pewnie.- Chan ochoczo pokiwał głową, po czym wspólnie ruszyliśmy w stronę mieszczącego się nieopodal sklepu. Było gorąco i parno, a my milczeliśmy. Znowu zatopiłem się w niewesołych myślach, kiedy Chan się odezwał. Zdezorientowany rozejrzałem się wokół. Serce zabiło mi mocniej kiedy dojrzałem znajomą sylwetkę w oddali. Jovel.
       -Trzeba go ominąć- rzucił Chan, przyspieszając kroku.
       -Oj tak- mruknął, zmuszjąc się do truchtu, aby doścignąć wielkoluda. Od Jovela zdecydowanie musieliśmy się trzymać z daleka.
       Tak, wiedzieliśmy, że nie będziemy w stanie unikać go w nieskończoność. Wiedzieliśmy też, że stoimy na przegranej pozycji, ale, jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia. A tejże nadzieji trzymaliśmy się nad wyraz kurczowo. Wszystko się jednak schrzaniło, kiedy zbliżyliśmy się do toalet. Za rogiem czekał na nas kat o kruczo czarnej czuprynie i parze ciemnych oczu spoglądających zza okularowych szkieł. Nie przypominam sobie, aby Jovel nosił okulary, ale kto by w takiej chwili przejmował się czyjąś wadą wzroku?
       -Wiejemy- mruknąłem, gwałtownie stając w miejscu. Zdążyłem już się odwrócić i niemalże ruszyłem biegiem w drogę powrotną, kiedy rozległ się znajomy głos naśladowcy.
       -Stójcie- rzucił spokojnie, a zarazem stanowczo. Chrzaniona ranga, chrzaniona gra, chrzaniony Jovel. Jak gdyby nigdy nic odwróciłem się do Dahmera. Niestety aktor ze mnie żaden, dlatego z pewnością nie udało mi się ukryć swojego zdenerwowania. Z kolei Jovel to dostrzegł. Błysk w jego oku był wystarczającym dowodem na to, że było mu to na rękę.
       -O co chodzi?- Chan sprawiał wrażenie opanowanego. Jego głos nie drżał, a postawa prezentowała się dumnie, lecz uważny obserwator nie przeoczyłby zaciśniętych pięści.
       -Mam taką jedną sprawę...- zagaił brunet, nieco łagodniejszym tonem. -...ale o tym potem. Pozwolicie ze mną na chwilę? - dodał, kierując się ku toalecie. Jasnym był fakt, że jego intencje nie były czyste, lecz, co ciekawe, zamiast po prostu nam rozkazywać, Jovel posługiwał się wobec nas raczej kulturalnymi zwrotami i formułkami. Niezależnie jednak od tego, w jaki sposób się do nas zwracał, musieliśmy za nim podążać. Takie uroki kasty.
       Tym razem w łazience było jasno, paliły się chyba wszystkie możliwe lampy z wyjątkiem jednej, której urwany kabel kołysał się łagodnie przy jednej z bocznych ścian.
       Wcisnąłem ręce w kieszenie i stanąłem jak najbliżej drzwi. Nie gwarantowało to bezpieczeństwa, w sumie chyba nic wówczas nie było w stanie go zagwarantować. Zacząłem nerwowo potupywać nogą, kiedy naśladowca odezwał się ponownie. Niestety to, co powiedział, jedynie potwierdziło moje obawy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz