Wypadł jak burza zza rogu korytarza, rozglądając się po otoczeniu. Za
doniczki na parapetach, na sufit, szpary, gdziekolwiek gdzie diabeł
mógłby pomyśleć o upchnięciu karty, upragnionej karty do gry. Ktoś inny
mógł zgrywać spokój czy obojętność, podpisywać taktykę pod swój
zdawkowy, wolny chód, ale Jov nie cackał się z takimi cyrkami. Poza tym,
założył, że jeśli lata jak głupi przez całą grę, to pozostali uczniowie
nie pomyślą, że ma już jakąś kartę. Nie wszyscy byli agresywni, ale
każdy był potencjalnie niebezpieczny. Śliwa pod okiem i brak karty nie
były celem Jovela. Biegał jak opętany w poszukiwaniu zapewnienia mu
słodkiego czasu zabawy. Rola gotha czy emo nie była zła, ale nie miał
zamiary na niej poprzestawać. Czwórkę mu przydzielono. Czwórka była mało
wymagająca. Czwórka była nisko w hierarchii Gry. Czwórka była nudna!
Ktoś poboczny mógłby pomylić siedemnastolatka ze zdesperowanym,
świeżutkim celem, panicznie poszukującym katy odmiennej od swojej
poprzedniej. Ale nie, on po prostu, najzwyklej w świecie, chciał sobie
pograć.
Długoterminowo, żeby powiedzieć. Po bezowocnym przebiegnięciu
dwóch korytarzy, postanowił wyjść na dwór i przebiec się do budynku A.
Minął kogoś na klatce schodowej, chyba dziewczynę, ale było to zupełnie
nie ważne. Dopiero pierwsze losowanie, w którym brał udział, nie miał
zamiaru od razu robić innym kłopotów. Przeskakiwał po kilka schodków, a
sportowe buty, z poprzecieranym od zużycia materiałem, wydawały odgłos
podobny do plaśnięcia, przy każdym zetknięciu z powierzchnią podłogi.
Hałas, stres dla innych, przesada. W drzwiach wymusił pierwszeństwo na
przechodzącym chłopaku, niższym od siebie, po czym nie oglądając się
ruszył w wyznaczonym przez siebie kierunku. Przeciął chodnik, trawnik, w
biegu wpatrując się w szkło i drewno, surowo budujące nowoczesność
budowli Charleston High. Gdyby podpisać pod to więcej myślenia niż
faktycznie było zastosowane, to mógłby powiedzieć, że schowanie
niektórych wyższych kart w drugim budynku miało sens taktyczny,
utrudniający. No bo przecież był dalej niż klasa, w której czekała
komisja, czyli można było nie dobiec. Nie dobiec można było zawsze.
Przez nieuchronnie kończący się czas, przesuwające się wskazówki, albo
rękę zbyt szybko zbliżającą się do szczęki. Pozorny wiatr, pęd powietrza
owiewał twarz Dahmera, gdy wpadał przez szklane drzwi do holu. po
drugiej ich stronie, a dokładniej nad nimi, dostrzegł kartę. Zatkniętą
powyżej znaku wskazującego wyjście ewakuacyjne. Uśmiechnął się chytrze.
Udał szybko, że jej nie dostrzegł i zaczął szybko iść w poszukiwaniu
czegoś, na czym mógłby stanąć. Doskoczyć może i by się dało, ale nie
było aż tak późno. Tak mu się wydawało. Wziął szybko stołek od woźnej,
nie pytając o zdanie, w nadziei, że nic nie zauważy. Gdy już był jakieś
dziesięć metrów od wejścia i wyjścia za razem, zauważył pustkę nad
znakiem. Przystanął. Dolna powieka lewego oka zadrżała mu nerwowo.
-
Jebana jego mać - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Zacisnął rękę na
nodze stołka, próbując uspokoić oddech. Dobre pół minuty stał, walcząc z
sobą, by nie robić zamieszania rzucając meblem i krzycząc jak opętany.
Wygrał fakt, że był w budynku, w którym znajdował się dyrektor i
sekretariat. Pobiegł dalej, popędzany głosem Lemmy'ego w słuchawkach.
'To czas by zagrać w grę'. Teraz w nią gramy.
* later *
Kiedy
oddawał kartę patrzył za Komitet, próbując powstrzymać tik nerwowy
kącika ust i nosa. Nie był Celem, powinien się cieszyć, tak? Czuł się
jednak głodny, nieusatysfakcjonowany. Wyższe karty były już znalezione,
tak, na pewno znalezione. Wychodząc, obiecał sobie, że gdy następnym
razem przyniesie im króla, popatrzy się bezczelnie w oczy maski. Dumnie
spojrzy na sztuczną głowę kota, królika, a w końcu pandy. Tak, teatralny
triumf według Jovela Dahmera, który nie obchodzi nikogo poza nim samym.
Wyszedł na korytarz, ogołocony z potencjalnych stopni w hierarchii.
Teraz przyszedł czas zdjąć z włosów kolor, bo w końcu Charlie nie
przefarbuje się nagle na czerwono...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz