Srebrne, półkoliste kolczyki odbijały słońce atakujące zza
szyby, niczym dwa malutkie księżyce. Usta ułożyłem w podkowiasty
kształt, krzywiąc się przez promienie drażniące moje źrenice. Czułem jak
minimalnie obsuwam się, przez to, że za duża, bladoróżowa bluza nie
chciała ułatwić mi stałego podparcia. Nie to, żeby ktokolwiek prócz mnie
samego popierałby robienie świecy na średnio szerokim parapecie w
bibliotece, ale to była zupełnie inna sprawa. Westchnąłem
cierpiętniczo, po tym jak wyciągnąwszy nogę odzianą w nie najczystszy
but o parę centymetrów w górę, osunąłem się zupełnie na plecy. Siedzenie
między regałami nieprędoko miało wyjść z moich przyzwyczajeń, była w
tym swoista przyjemność. Właściwie więcej niż dwa razy zdarzyło się, że
nie przyszedłem na lekcje, zasiedziawszy się tutaj. Nawet nie musiałem
czytać, jeśli byłem w humorze mogłem tak siedzieć niezwykle długo,
właściwie, do puki mnie ktoś spomiędzy książkowo-drewnianych ścian nie
wypędził. Dziś jednak nie był taki dzień. Dziś siedziałem tu tak sobie.
Dziś przywlekłem swój chudy tyłek w kraciastych szortach w pierwsze
miejsce nie nawiedzane zbyt nachalnie przez, jak uznałem właśnie dziś,
przesadnie rozpanoszone słońce. Obróciłem się o 90 stopni i postawiłem
nogi na podłodze. Charleston High zapewniało czerwonowłosemu dziwakowi
takiemu jak ja niezwykle dużo atrakcji. Samo przechodzenie pośród ludzi w
bibliotece, zmuszające do uważania przynajmniej w jakimś stopniu na ich
kastę, było dość zajmujące. Jednak prócz orłów oraz kujonów nie było tu
stale przebywających grup tej samej hierarchii. Oczywiście każdy mógł
się trafić, ale to tylko teoretyzowanie. Eh... Łatwo jednak wymyśliłem
co przyjemnego mogę porobić jeszcze w bibliotece. Nie mając nastroju na
nic złośliwego, nie przestawiałem tytułów. Nie miałem nic do trójki
bibliotekarzy, toteż nie miałem po co uprzykrzać im pracy. Aczkolwiek
zostawianie notatek w książkach na całych trzech piętrach było dość
zajmującym zajęciem. Wybierałem w większości te które znałem, lub te o
których nic nie słyszałem, niekiedy te które wydawały się ciekawe, lub
zupełnie nudne, albo po prostu takie o ciekawym umiejscowieniu czy
wyglądzie. Julie, Stefanie i Max chyba coś zauważyli, a może mi się
uroiło. Może miałem nadzieje, że zauważyli i głowili się, kto to mógł
robić. A mogłem to robić, skoro nie niszczyło to mienia szkoły.
Oczywiste. Bardziej powinienem martwić się o napisy na deskach, ale
przecież nie skrobałem ich często ni gęsto, więc problemu nie było.
Zanim zacząłem szukać interesującego mnie tomu, musiałem jednak coś
sprawdzić. Wiedziałem gdzie iść, nie potrzebowałem gapić się na
wszędzie rozwieszone plany rozmieszczenia pomieszczenia czy
czegokolwiek. Skręciłem gwałtownie w prawo. Poleciałem ciemnymi oczami
do miejsca, w którym powinna leżeć... Nie było cholera w dupę jego mać!
Na "Łowce Androidów" czaiłem się od kiedy dowiedziałem się o istnieniu
tak obszernych zbiorów w bibliotece mojej szkoły. Jednak cały czas, za
każdym razem kiedy przychodziłem była wypożyczona. Logicznym
rozwiązaniem byłoby po prostu zakupić tom przez internet, na mieście,
gdziekolwiek. Ale wypożyczenie jej było celem samym w sobie,
niepotrzebnym pretekstem by zawracać dupę bibliotekarzom i przychodzić
kiedy tylko mi się o tym przypomni. Wiedziałem, że książka jest w
zbiorach, sprawdzałem, pytałem, ale oczywiście - na oczy sprawdzić nie
mogłem. Wkurzony wygrzebałem kartkę samoprzylepną i długopis z kieszeni,
by po raz kolejny zostawić wiadomość. "Oddawać Blade runnera
złodzieje", z infantylnie nabazgraną czaszką i piorunami. Zabawa. Mimo,
że pogróżki znikały po jakimś czasie, wolałem mieć pewność, że ktoś to
kiedyś zobaczy. No, ktoś prócz bibliotekarzy. Ktoś kto ma ten walony
tom! Ruszyłem by zostawić mniej wkurzoną wiadomość przyszłemu
czytelnikowi. Kluczenie wyznaczonymi przez meble korytarzami,
doprowadziło mnie prawie do samego wyjścia. Ryzykownie. Czemu? Mawson
kręciła się niedaleko. Nic nie ryzykuje. Zauważyłem tandetną okładkę i
już wiedziałem gdzie zostawię notkę. Wyjąłem białą pochodną drzewa,
naskrobałem na niej coś i włożyłem do tomiku. Nie to żeby to kogoś
obchodziło. Ale i tak ruszyłem do drzwi przyśpieszonym krokiem,
uśmiechając się jak kretyn.
Nagle, burza rudych
włosów wraz z ich właścicielką powaliła mnie na podłogę, powodując, że
obiłem sobie łokieć. Przekląłem, nie wiem jak głośno, czując leżącą na
mnie osobę. Otworzyłem oczy, kiedy ciężar wstał ze mnie jak oparzony i
zaczął przepraszać. Na pograniczu znużenia i złości, dostrzegłem dwie
rzeczy. Pierwszą, że owa osóbka z tak ogromną siłą wchodząca do
biblioteki, była Królową mojej klasy. Drugą, że nie przepraszała mnie,
tylko jakieś futro trzymane przez się w bladych dłoniach. Nie wiem który
z tych faktów wydał mi się ważniejszy, chyba ten drugi, bo wstając z
podłogi nie przeprosiłem Queen. Zamiast korzyć się przed pieguską,
spojrzałem na nią z góry i powiedziałem:
- Dobre lądowanie Meredith Blunt.
Czyżby prowokacja arystokracji?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz