30 czerwca 2017

Od Jovela C.D. Meredith

Srebrne, półkoliste kolczyki odbijały słońce atakujące zza szyby, niczym dwa malutkie księżyce. Usta ułożyłem w podkowiasty kształt, krzywiąc się przez promienie drażniące moje źrenice. Czułem jak minimalnie obsuwam się, przez to, że za duża, bladoróżowa bluza nie chciała ułatwić mi stałego podparcia. Nie to, żeby ktokolwiek prócz mnie samego popierałby robienie świecy na średnio szerokim parapecie w bibliotece, ale to była zupełnie inna sprawa.  Westchnąłem cierpiętniczo, po tym jak wyciągnąwszy nogę odzianą w nie najczystszy but o parę centymetrów w górę, osunąłem się zupełnie na plecy. Siedzenie między regałami nieprędoko miało wyjść z moich przyzwyczajeń, była w tym swoista przyjemność. Właściwie więcej niż dwa razy zdarzyło się, że nie przyszedłem na lekcje, zasiedziawszy się tutaj. Nawet nie musiałem czytać, jeśli byłem w humorze  mogłem tak siedzieć niezwykle długo, właściwie, do puki mnie ktoś spomiędzy książkowo-drewnianych ścian nie wypędził. Dziś jednak nie był taki dzień. Dziś siedziałem tu tak sobie. Dziś przywlekłem swój chudy tyłek w kraciastych szortach w pierwsze miejsce nie nawiedzane zbyt nachalnie przez, jak uznałem właśnie dziś, przesadnie rozpanoszone  słońce. Obróciłem się o 90 stopni i postawiłem nogi na podłodze. Charleston High zapewniało czerwonowłosemu dziwakowi takiemu jak ja niezwykle dużo atrakcji. Samo przechodzenie pośród ludzi w bibliotece, zmuszające do uważania przynajmniej w jakimś stopniu na ich kastę, było dość zajmujące. Jednak prócz orłów oraz kujonów nie było tu stale przebywających grup tej samej hierarchii. Oczywiście każdy mógł się trafić, ale to tylko teoretyzowanie. Eh... Łatwo jednak wymyśliłem co przyjemnego mogę porobić jeszcze w bibliotece. Nie mając nastroju na nic złośliwego, nie przestawiałem tytułów. Nie miałem nic do trójki bibliotekarzy, toteż nie miałem po co uprzykrzać im pracy. Aczkolwiek zostawianie notatek w książkach na całych trzech piętrach było dość zajmującym zajęciem. Wybierałem w większości te które znałem, lub te o których nic nie słyszałem, niekiedy te które wydawały się ciekawe, lub zupełnie nudne, albo po prostu takie o ciekawym umiejscowieniu czy wyglądzie. Julie, Stefanie i Max chyba coś zauważyli, a może mi się uroiło. Może miałem nadzieje, że zauważyli i głowili się, kto to mógł robić. A mogłem to robić,  skoro nie niszczyło to mienia szkoły. Oczywiste. Bardziej powinienem martwić się o napisy na deskach, ale przecież nie skrobałem ich często ni gęsto, więc problemu nie było. Zanim zacząłem szukać interesującego mnie tomu, musiałem jednak coś sprawdzić.  Wiedziałem gdzie iść, nie potrzebowałem gapić się na wszędzie rozwieszone plany rozmieszczenia pomieszczenia czy czegokolwiek. Skręciłem gwałtownie w prawo. Poleciałem ciemnymi oczami do miejsca, w którym powinna leżeć... Nie było cholera w dupę jego mać! Na "Łowce Androidów" czaiłem się od kiedy dowiedziałem się o istnieniu tak obszernych zbiorów w bibliotece mojej szkoły. Jednak cały czas, za każdym razem kiedy przychodziłem była wypożyczona. Logicznym rozwiązaniem byłoby po prostu zakupić tom przez internet, na mieście, gdziekolwiek. Ale wypożyczenie jej było celem samym w sobie, niepotrzebnym pretekstem by zawracać dupę bibliotekarzom i przychodzić kiedy tylko mi się o tym przypomni. Wiedziałem, że książka jest w zbiorach, sprawdzałem, pytałem, ale oczywiście - na oczy sprawdzić nie mogłem. Wkurzony wygrzebałem kartkę samoprzylepną i długopis z kieszeni, by po raz kolejny zostawić wiadomość. "Oddawać Blade runnera złodzieje", z infantylnie nabazgraną czaszką i piorunami. Zabawa. Mimo, że pogróżki znikały po jakimś czasie, wolałem mieć pewność, że ktoś to kiedyś zobaczy. No, ktoś prócz bibliotekarzy. Ktoś kto ma ten walony tom! Ruszyłem by zostawić mniej wkurzoną wiadomość przyszłemu czytelnikowi. Kluczenie wyznaczonymi przez meble korytarzami, doprowadziło mnie prawie do samego wyjścia. Ryzykownie. Czemu? Mawson kręciła się niedaleko. Nic nie ryzykuje. Zauważyłem tandetną okładkę i już wiedziałem gdzie zostawię notkę. Wyjąłem białą pochodną drzewa, naskrobałem na niej coś i włożyłem do tomiku. Nie to żeby to kogoś obchodziło. Ale i tak ruszyłem do drzwi przyśpieszonym krokiem, uśmiechając się jak kretyn.
Nagle, burza rudych włosów wraz z ich właścicielką powaliła mnie na podłogę, powodując, że obiłem sobie łokieć. Przekląłem, nie wiem jak głośno, czując leżącą na mnie osobę. Otworzyłem oczy, kiedy ciężar wstał ze mnie jak oparzony i zaczął przepraszać. Na pograniczu znużenia i złości, dostrzegłem dwie rzeczy. Pierwszą, że owa osóbka z tak ogromną siłą wchodząca do biblioteki, była Królową mojej klasy. Drugą, że nie przepraszała mnie, tylko jakieś futro trzymane przez się w bladych dłoniach. Nie wiem który z tych faktów wydał mi się ważniejszy, chyba ten drugi, bo wstając z podłogi nie przeprosiłem Queen. Zamiast korzyć się przed pieguską, spojrzałem na nią z góry i powiedziałem:
- Dobre lądowanie Meredith Blunt.
Czyżby prowokacja arystokracji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz