26 grudnia 2017

Od Lucasa C.D: Chanyeol


       Dobra, przyznam szczerze, kiedy zobaczyłem krew na dłoni, nieco zrzedła mi mina. Czym prędzej oderwałem od niej wzrok, czując niezłe zawroty głowy. Mógłbym się założyć, że jeszcze chwila takiego widoku i bym odleciał. Nie żeby było jej jakoś dużo, w sumie to tylko kilka kropel. Kilka, kilkanaście, strużka... Okropność. Nawet nie zdziwił mnie fakt, że nie czułem w zasadzie żadnego bólu, do czasu, kiedy Chan okazał się jednym z tych ludzi, którzy zamiast zlitować się nad rannym, będą go tylko torturować. Zacząłem niekontrolowanie wierzgać piętami, kiedy woda utleniona wtargnęła do skaleczenia, przyprawiając mnie o ostre szczypanie.
       -Au, au, au, AU! - wyszarpnąłem dłoń z uchwytu Chanyeola. -To boli! - burknąłem z wyrzutem.
       Jak się okazało w gabinecie szkolnej piguły, kontuzją Chan'a nie było skręcenie. W zasadzie nie wiem, czym było, ponieważ odmówiono mi udzielenia dokładniejszej informacji, a poszkodowanego po raz ostatni ujrzałem, będąc wypraszanym z gabinetu. Jedyne, co udało mi się wyciągnąć, to to, że uraz był na tyle poważny, iż niezbędna okazała się wizyta w szpitalu. Wtedy dało o sobie znać chyba najgorsze poczucie winy w moim życiu. Na dodatek nie miałem okazji go przeprosić albo chociaż towarzyszyć w niedoli. W końcu ja ponosiłem za to wszystko całą odpowiedzialność. Szalik, wygłupy... Zamyślony skierowałem się do pokoju.
-No nie mów- odparł z lekkim uśmiechem, choć w jego głosie dosłyszałem nieco troski. -Daj, już nie będę- oznajmił, schowawszy butelkę odkażacza do apteczki. Następnie wyciągnął do mnie rękę w proszącym geście. Spojrzałem na niego podejrzliwie. -No daj- ponaglił swoim delikatnym, acz stanowczym tonem. Z wahaniem wysunąłem ku niemu dłoń. Sadystyczna dusza Azjaty musiała już zaspokoić swój głód, bo tym razem nie odczułem zupełnie niczego. Chanyeol opatrzył mi rękę gazą i kawałkiem bandaża bardzo sprawnie.          -Dzięki- mruknąłem, przypatrując się opatrunkowi. Był zaskakująco porządny. Chanyeol musiał mieć niezłe doświadczenie w byciu lekarzem polowym. Reasumując, całkiem zadowolony z przebiegu wydarzeń stanąłem na nogi. Następnie wyciągnąłem zdrową rękę do wciąż siedzącego Azjaty. Ku mojemu zdziwieniu, odmówił udzielenia pomocy.
       -Dam radę- oznajmił, po czym z trudem dźwignął się na nogi. Jego twarz wykrzywił grymas, kiedy stanął w końcu całkiem wyprostowany. Chciałem stanowić dla niego choćby prowizoryczną podpórkę, ale i z tego nie skorzystał. Co jakiś czas się krzywiąc, ruszył w stronę szkoły. Na nic nie czekając, zabrałem moje toboły i podążyłem za nim.
      Jak przypuszczałem, wciśnięty w puchową pościel nie doznałem ukojenia. Czułem się naprawdę paskudnie. Zmiana otoczenia z pewnością była wskazana, tylko na jakie? Przez chwilę rozważałem nawet pójście na lekcję, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. O tej godzinie odbywała się dla mojej klasy godzina chemii... Chyba najgorszy przedmiot ze wszystkich. Dlatego w stanie wegetatywnego rozmyślania nad własną beznadzieją spędziłem całe 37 minut, po czym kierowany mieszanką depresyjnej nudy, udałem się do pokoju Chanyeola w nadziei, że go tam zastanę. Niestety, po lokatorze 180-tki nie było śladu. Ku mojemu zaskoczeniu, za drzwiami pomieszczenia natknąłem się na Fabiena, z którym do niedawna dzieliłem pokój. Rudzielec posłał mi pytające spojrzenie.
       -Cześć- rzuciłem zmieszany. - Chanyeola nie ma? - Oczywiście, że nie. Sam przecież do tego doszedłem, choć żaden ze mnie Sherlock. Chyba po prostu nie wiedziałem do końca, co mu powiedzieć...
       -Hej, nie, nie ma- odparł nieco obojętnie. I to mi wystarczyło.
       -Dzięki- mruknąłem zawiedziony, po czym opuściłem pokój. Tak, ukrywanie emocji nie szło mi najlepiej, dlatego też niespecjalnie chciałem się natknąć na więcej mniej lub bardziej znajomych twarzy. W iście ponurym jak na Kiliana nastroju, opuściłem posesję szkoły.
       Chicago to duże miasto. Łatwo się zgubić. Oczywiście, że to zrobiłem. Mimo wszystko miało to także swoje dobre strony: znalazłem pizzerię, o której, jak mi powiedziano, sekretnych specjałach ukrytych za dość obskurną zabudową budynku wiedzieli tylko jej stali bywalcy; a także wypożyczalnię filmów DVD. Nie żebym był jakimś znawcą, ale jak na mój gust na półkach znajdowały się naprawdę dobre prace.
       Przeszedłem chyba na mój ulubiony dział, pełen bezsensownego wypruwania flaków, tryskającej krwi, ludzi z sieczką w głowie i oczywistym brakiem wszelkiej logiki, czyli jednym słowem: horrorów. No, może nie wszystkie horrory nacechowane są powyższymi elementami, ale te najzabawniejsze owszem. Gdy zależało mi na polewce, po takie właśnie sięgałem. Dziś jednak dopadł mnie raczej melancholijny nastrój, dlatego zdecydowałem się na prawdziwe klasyki swego gatunku.
       "Lśnienie" zna chyba każdy, podobnie jak "Obecność", czy "Sinister'a". Istne arcydzieła. Miałem już sięgnąć po wszystkie trzy, kiedy kątem oka dostrzegłem niezwykle intrygujący tytuł zapisany raczej żenującą czcionką typową dla lat 90.
"Wzgórza mają oczy". Całkiem śmieszny tytuł. Za to fabuła wydała się całkiem interesująca i, o dziwo, film bynajmniej nie pochodził z XX wieku. 2006 rok- nie najgorszy rocznik, choć obył się bez spektakularnych dzieł. Nie mam pojęcia co mnie podkusiło, ale po prostu wziąłem "Wzgórza" i poszedłem do kasy. W głowie miałem już repertuar na dzisiejszy wieczór.
       O dziwo Chan nie wrócił pod wieczór. W zasadzie uprzedził mnie wręcz ze swoim powrotem, natknąłem się na niego na korytarzu przed szkolną stołówką.
       -Chan! - rzuciłem radośnie, pędząc w jego stronę. Azjata odwrócił się zaskoczony, lecz na mój widok nie pohamował uśmiechu, który rozkwitł na jego twarzy.
       -Cześć- rzucił, nieco się rozluźniając. Wciąż roześmiany, klepnąłem go w plecy.
       -Będziesz żył? - spytałem, siląc się na beztroski ton. Nie była to rzecz trudna, byłem raczej "beztroskim" człowiekiem. Mimo to łatwo przychodziło mi knocenie prostych rzeczy, toteż nie wiem, czy nieźle mi to wyszło, czy też Chan po prostu nie chciał dać mi do zrozumienia, że słaby ze mnie aktorzyna. Odparł, jak gdyby nigdy nic:
      -Jasne. Idziemy coś zjeść? - Skinął głową w stronę bufetu. I w tym momencie jakby na zawołanie poczułem smakowity zapach szykowanego obiadu, który w jednej chwili przyprawił mój brzuch o synchroniczną symfonię burczeń. Zaśmiałem się, czując lekką ulgę.
      -Chętnie- odparłem, po czym zgodnie ruszyliśmy w stronę stołówki.
       Jeszcze przed kolacją zgromadziliśmy niewielki zapas wieczornych przekąsek. Chanyeol z chęcią przystał na wspólny seans, zwłaszcza, że w dalszym ciągu nie posiadałem współlokatora i mogliśmy bez obaw oglądać na komputerze filmy, mając do dyspozycji całe dwa wolne łóżka. Zabawne, że nawet mimo takiego udogodnienia, rozwaliliśmy się na podłodze. Cóż, bywa...
       Jak się wkrótce okazało, Chan nie podzielał mojego zamiłowania do horrorów. Dreszczyk strachu jeżący mu włos na głowie bynajmniej nie sprawiał mu radości. Niestety, nasza znajomość była dla mnie na tyle dobrze rozwinięta, że bez skrupułów zmusiłem go do oglądania krwawych "Wzgórz"...
       Po raz kolejny w ciągu pierwszych 42 minut seansu Chan się wzdrygnął. Niby czemu? Film był żenujący, w ogóle niestraszny, miejscami obrzydliwy. Z nudów zacząłem szukać już innego zajęcia, kiedy zdałem sobie sprawę, że "Wzgórza" nie są całkowicie spisane na straty. Skoro zdołały przestraszać Chan'a raz, czy drugi...
       -Idę do toalety- oznajmiłem, wstając z miejsca. Chan skinął porozumiewawczo głową, po czym ponownie skierował wzrok ku monitorowi komputera. Całe szczęście, że w parze z moim pokojem szła łazienka, nie musiałem więc ganiać w środku nocy po akademickim korytarzu za potrzebą. Tym razem jednak nie kierowały mną rzecz jasna potrzeby fizjologiczne. Zapaliłem światło i zacząłem przegrzebywać szafkę nad umywalką. Tak, byłem bałaganiarzem i w chwilach, takich jak ta, przeklinałem swoje niechlujstwo. Wszelkie mydełka, szczoteczki, chusteczki i inne toaletowe bzdety przewalały się z jednej strony na drugą, a w moje ręce za nic nie chciały wpaść moje figlarne obrzydlistwa do robienia kawałów. Z westchnieniem rozłożyłem już bezradnie ręce, kiedy nagle doznałem olśnienia. Kaloryfer! Cały zapas gliceryny, świetnie imitującej krew, umieściłem za prętami grzejnika, aby w każdej chwili była ciekła- gotowa do użycia. Zręcznie wyciągnąłem woreczek z karmazynową cieczą i przystąpiłem do działania. Za pośrednictwem patyczka do uszu znalezionego gdzieś pośród wacików znaczyłem na swojej twarzy i rękach krwiste ślady. Nie chciałem wzbudzić niepokoju Azjaty z powodu mojej zbyt długiej nieobecności, dlatego starałem się działać jak najszybciej. Efekt końcowy nie był zbyt imponujący, ale na Chana powinien wystarczyć. Zadowolony z siebie powoli opuściłem łazienkę.
       Skradałem się do Azjaty rozwalonego na podłodze najciszej jak mogłem, stawiając kroki powoli i rozważnie. Chan był na tyle pochłonięty fabułą filmu, że nawet nie zareagował na parokrotne skrzypnięcia podłogi. Szczerze mówiąc, nieco mnie to zaskoczyło, ale w sumie było na moją korzyść. W końcu znalazłem się wystarczająco blisko, by zaatakować. Z wrzaskiem rzuciłem się na bruneta.
       Niemal w tej samej chwili, w której chwyciłem go za koszulę, z jego gardła wydobył się przeraźliwy krzyk. Chłopak odskoczył ode mnie, usiłując wyrwać się z mojego uścisku. Dopiero po chwila zdołał dostrzec w lichym świetle monitora moją "krew", co dostarczyło mu kolejnej dawki adrenaliny. Chan był ode mnie silniejszy nawet bez niej, toteż w tym momencie nie zdołałem go dłużej utrzymać, a materiał jego ubrania po prostu wyślizgnął mi się z rąk. Zacząłem się śmiać tak bardzo, że nawet nie zauważyłem, jak Chan poleciał na komodę rozbijając stojącą na niej szklankę. Zwijałem się na podłodze, ściskając brzuch, podczas gdy brunet starał się unormować oddech.
       -Ale miałeś minę! Gdybyś tylko siebie zobaczył! - wydyszałem, przywołując w pamięci widok rzucającego się Chan'a. Po kilku sekundach, kiedy ja dalej miotałem się w mej głupawkowej agonii, Chanyeol zdołał już dojść do siebie. Z zaskoczeniem dostrzegł cienką strużkę krwi spływającą po jego nadgarstku. Jej źródłem była niewielka rana w połowie przedramienia, sprawiona odłamkiem szkła zbitej szklanki. Chan chyba za dużo czasu spędził ostatnio w moim towarzystwie, bo w jego głowie zaświtał dość 'Kilianowy' pomysł. Niepostrzeżenie pokuśtykał z powrotem i pochylił się tuż nade mną.
       -Lucas...- zagaił, zyskując sobie tym nieco mojej uwagi.
       -Hm? - wydyszałem, przerzucając spojrzenie na towarzysza.
       -Słabo mi...- dokończył. Zanim jednak dotarł do mnie sens jego słów i zdążyłem do reszty spoważnieć, Chanyeol po prostu przewalił się na bok nieprzytomny, opuszczając na mnie krwawiącą kończynę.
       -Chanyeol? - Zdezorientowany poderwałem się na kolana. Chwyciłem rękę chłopaka, nim ta spadła z mojej klatki piersiowej na podłogę. Wtedy poczułem ciepłą maź pod moimi palcami. Odskoczyłem od nieprzytomnego Chan'a oszołomiony nagłym zwrotem akcji. -Cholera, Kilian...- zacząłem bełkotać pod nosem. Ponownie chwyciłem jego rękę i przełamując swoją niechęć do krwi, zacząłem obwiązywać ranę prowizorycznym opatrunkiem. Drżącymi rękami wyciągnąłem komórkę i wziąwszy głęboki oddech, zacząłem wybierać numer alarmowy. Wtem rozległ się śmiech.
       -Naprawdę myślałeś, że wykitowałem? - rzucił rozbawiony Chanyeol, siadając na podłodze. Zamurowany odłożyłem komórkę. -Chyba nie od tego- zaśmiał się, wskazując na swoje przedramię obwiązane teraz materiałową chusteczką. Nie była ona idealnie zawiązana, toteż zadrżałem, widząc kropelkę krwi sunącą do nadgarstka bruneta.
       -Taa...- odparłem, czując nagłą falę słabości. Jeszcze tego mi było trzeba! Po takim zawale nic mi nie zrobi lepiej niż taki widok. Spojrzałem raz jeszcze na Chanyeola. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Nie. Chanyeol zwyczajnie miał farta i tyle. Z drugiej jednak strony, Azjata naprawdę szybko się uczył. Po raz pierwszy pomyślałem o posiadaniu rywala w swym fachu. A raczej pomyślałbym, gdyby nie to, co się stało za chwilę. Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz jeżący włos na karku. Mimo że niespodziewanie ogarnął mnie chłód, poczułem kropelkę potu spływającą wzdłuż mojej skroni. Zacisnąłem pięści starając się opanować, po czym odleciałem w bezkresne pustkowia nieświadomości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz