Znowu bieg. Wyścig szybkości stóp Dahmera, z jego pędzącymi
myślami, i przodującą w tym karkołomnym wyścigu ambicji. Nie obserwował go nikt
oprócz wypaczanej psychiki Jovela, która była zbyt zmęczona by bawić się w
zakłady. Dzień był dość zimny, więc para wodna wytłaczana przez płuca bruneta
była widoczna kiedy pędził przez podwórko. Zaczął od sprawdzania budynku A, w
którym ostatnim razem w głupi sposób stracił potencjalną kartę. W głowie
motywował się wyobrażeniem, że stracił właśnie Króla, że przez własny idiotyzm
i nieprzemyślaną akcję, pozbawił się najwyższego stanowiska. Złość dodawała mu
skrzydeł i choć nie był to zdrowy rodzaj motywacji, nie myślał o tym puki
działał. Czas zdawał się być nieodczuwalny, był poza przestrzenią, którą
przebiegał siedemnastolatek. Starał się nie zapominać o tykającym w tle
zegarze, ale sekundy, minuty i godziny stały się odległym i abstrakcyjnym
pojęciem. Zatracenie się w rozdaniu kart, miało najwidoczniej dość pozytywne
efekty, bo całkiem szybko znalazł Trójkę. Przy ścianie, niemalże przylepiona,
wtapiająca się w pionową, płaską powierzchnie. Czym jednak był Mózg w
porównaniu do jego ostatniej karty? Dziesiątka, czwarta w całej hierarchii,
dająca całkiem dużą władzę, przedsmak ostatecznego zwycięstwa. Wykorzystał ją w
jakimś stopniu, ale największą satysfakcje zostawił sobie na wyczekiwane
zwycięstwo. Nadal w głowie miał poprzysiężoną sobie scenkę przed Komitetem,
patrzenie im w oczy z kartą Króla w dłoni. Nie ustalił przy którym losowaniu to
zrobi, nie musiał dotrzymać niewypowiedzianej przed nikim obietnicy już teraz.
Ale jego głód na bezpretensjonalne i obsceniczne ukazanie władzy rósł. To było niemalże jak aktorstwo. Tylko przy wysokiej karcie miał więcej miejsca na dodanie swoich trzech groszy, czegoś co wyróżnia występ, co sprawdza, że tłumy pamiętają Cię jeszcze przez długie miesiące, co sprawia, iż sprawdzają, kto grał tę rolę w tym spektaklu. Dziesiątka była wymagająca, niczym sztywny reżyser pilnujący restrykcyjnie skryptu. Dostosował się, lecz bycie Charliem było wyczerpujące. Choć oczywiście nie wypełniał inną osobą każdego momentu swojego szkolnego życia, to zawsze gdy był wśród ludzi, czuł oko społeczności Charleston High obserwujące go z góry. Niczym okrutny, pogański bożek, gotowy zrzucić nań brutalną karę strącenia na dół drabiny pokarmowej. Tylko tu bardziej przypominało to „Władce Much” i zagubione dzieci, zabijające w strachu przed niewidocznym potworem. Bo kto wiedział, co by się stało, gdyby wszyscy przeciwstawili się narzuconej znikąd Grze? Czy ktoś próbował, i wdeptano go w ziemię i zatarto szczegóły takiej rewolty? Może tak balansowano nastoletnie życie, tego liceum? Może tak naprawdę nie potrafili już bez tego żyć? Czy wszyscy sprzeciwiliby się, przez przerażenie wizją życia bez ustalonych reguł i funkcji? Nie umieli być już sobą, nie potrafili znaleźć się na drabinie zdrowego społeczeństwa. Ktoś musiał wyznaczać im sztuczne granice, konkrety wytyczne, nie byli artystami, nie wiedzieli jak chcą grać na scenie tłumów. Nie wiedzieli jak się odnaleźć, dlatego jak kalekom musiano im dawać protezy osobowości. Przygotowywali ich do późniejszego dostosowywania się do ról dorosłego życia, lub zupełnie niszczono w zatracaniu samoświadomości. Jovel zdawał się być przez to na skraju szaleństwa, udawanie spokojnego, niezbyt wyróżniającego się młodego Anglika było zaprzeczeniem jego krzykliwego jestestwa. Lubił kontrowersje tego co lubił, podobało mu się odrzucenie tego co mu się podobało, kochał się w skrzywieniu tego co kochał. Nie był dziwadłem, tak mu się zdawało, ale nie wpisywał się w normiczną normę normizmu. Dzięki temu właśnie, miał wyzwanie. Wrócił do głównego budynku szkoły, mając w głowie pośpieszną myśl nadziei, że może została jakaś wyższa karta. Miał co prawda opcje awaryjną, ale, ale, ale! Nie był spokojnym graczem, naginał cierpliwość innych, wymuszał reakcję. Działało to w obie strony, więc nie mógł być pewny swojego bezpieczeństwa w razie posiadania niższego stopnia. Właściwie zapewniał sobie agresywną rozgrywkę, bawiąc się w głupie ryzyko. Zatrzymał się, łapiąc oddech, starając się wyhamować nieposkładane myśli. Może powinien wcześniej rozplanować gdzie powinien sprawdzić? Na gdybanie było jednak za późno. Spojrzał na nowoczesny jak cała szkoła zegar, który wisiał na ścianie, ponad poziomem wzorku uczniów. Nie zostało wiele czasu, pewnie nie zostało też za wiele kart. Brunet stał tak, jak mu się wydawało, niczym samotny punkt w pustej przestrzeni cichego korytarza, którego niewzruszoność nie była nawet przerywana bezgłośnym tykaniem zegara. Sięgnął do kieszeni swojej za dużej bluzy i wyciągnął przed siebie kartę. Niczym zahipnotyzowany wgapiał się we własną dłoń, trzymającą Trójkę.
Ale jego głód na bezpretensjonalne i obsceniczne ukazanie władzy rósł. To było niemalże jak aktorstwo. Tylko przy wysokiej karcie miał więcej miejsca na dodanie swoich trzech groszy, czegoś co wyróżnia występ, co sprawdza, że tłumy pamiętają Cię jeszcze przez długie miesiące, co sprawia, iż sprawdzają, kto grał tę rolę w tym spektaklu. Dziesiątka była wymagająca, niczym sztywny reżyser pilnujący restrykcyjnie skryptu. Dostosował się, lecz bycie Charliem było wyczerpujące. Choć oczywiście nie wypełniał inną osobą każdego momentu swojego szkolnego życia, to zawsze gdy był wśród ludzi, czuł oko społeczności Charleston High obserwujące go z góry. Niczym okrutny, pogański bożek, gotowy zrzucić nań brutalną karę strącenia na dół drabiny pokarmowej. Tylko tu bardziej przypominało to „Władce Much” i zagubione dzieci, zabijające w strachu przed niewidocznym potworem. Bo kto wiedział, co by się stało, gdyby wszyscy przeciwstawili się narzuconej znikąd Grze? Czy ktoś próbował, i wdeptano go w ziemię i zatarto szczegóły takiej rewolty? Może tak balansowano nastoletnie życie, tego liceum? Może tak naprawdę nie potrafili już bez tego żyć? Czy wszyscy sprzeciwiliby się, przez przerażenie wizją życia bez ustalonych reguł i funkcji? Nie umieli być już sobą, nie potrafili znaleźć się na drabinie zdrowego społeczeństwa. Ktoś musiał wyznaczać im sztuczne granice, konkrety wytyczne, nie byli artystami, nie wiedzieli jak chcą grać na scenie tłumów. Nie wiedzieli jak się odnaleźć, dlatego jak kalekom musiano im dawać protezy osobowości. Przygotowywali ich do późniejszego dostosowywania się do ról dorosłego życia, lub zupełnie niszczono w zatracaniu samoświadomości. Jovel zdawał się być przez to na skraju szaleństwa, udawanie spokojnego, niezbyt wyróżniającego się młodego Anglika było zaprzeczeniem jego krzykliwego jestestwa. Lubił kontrowersje tego co lubił, podobało mu się odrzucenie tego co mu się podobało, kochał się w skrzywieniu tego co kochał. Nie był dziwadłem, tak mu się zdawało, ale nie wpisywał się w normiczną normę normizmu. Dzięki temu właśnie, miał wyzwanie. Wrócił do głównego budynku szkoły, mając w głowie pośpieszną myśl nadziei, że może została jakaś wyższa karta. Miał co prawda opcje awaryjną, ale, ale, ale! Nie był spokojnym graczem, naginał cierpliwość innych, wymuszał reakcję. Działało to w obie strony, więc nie mógł być pewny swojego bezpieczeństwa w razie posiadania niższego stopnia. Właściwie zapewniał sobie agresywną rozgrywkę, bawiąc się w głupie ryzyko. Zatrzymał się, łapiąc oddech, starając się wyhamować nieposkładane myśli. Może powinien wcześniej rozplanować gdzie powinien sprawdzić? Na gdybanie było jednak za późno. Spojrzał na nowoczesny jak cała szkoła zegar, który wisiał na ścianie, ponad poziomem wzorku uczniów. Nie zostało wiele czasu, pewnie nie zostało też za wiele kart. Brunet stał tak, jak mu się wydawało, niczym samotny punkt w pustej przestrzeni cichego korytarza, którego niewzruszoność nie była nawet przerywana bezgłośnym tykaniem zegara. Sięgnął do kieszeni swojej za dużej bluzy i wyciągnął przed siebie kartę. Niczym zahipnotyzowany wgapiał się we własną dłoń, trzymającą Trójkę.
- Egoista, jak pięknie pasuje – usłyszał zdanie wypowiedziane
z mściwą satysfakcją. Nie zdążył rozpoznać osoby mówiącej, nawet się jeszcze
nie skrzywił, bo bez jakiejkolwiek zapowiedzi, otrzymał cios w głowę. Zanim
uświadomił sobie dzwonienie w uszach, kolejne uderzenie pozbawiło go
przytomności.
Poczuł ciepło swojego oddechu odbijające się od podłogi
korytarza. Jego usta i posadzkę łączyła ślina z domieszką krwi. Czuł tworzące
się na żebrach, brzuchu i policzku sińce. Wykwitały niczym fioletowawe kwiaty
na jego jasnej skórze. Zamrugał powoli,
orientując się zwolna w swoim położeniu. Zaczął się podnosić, oddychając coraz
szybciej przez usta. Chmury strachu schodziły na obite płuca Dahmera, niczym
dusząca mgiełka smogu. Odkaszlną przykładając palce do rynienki podnosowej,
ubrudzonej jasną czerwienią. Położył zimne dłonie na twarzy, marszcząc brwi.
Nagle w pośpiechu zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie, rozglądać się wokół
jak opętany. Nigdzie ni było jego karty awaryjnej, tej cholernej Trójki, którą
znalazł na początku Rozdania. Nie miał jej, nie było jej, zabrali mu ją! Przez
głowę przelatywały pytania i odpowiedzi, kto, dlaczego i jeszcze raz dlaczego.
Zauważył leżącą przed nim kartę do gry.
Nienaturalnie przypadkowo położoną. Patrząc spod opuszczonych powiek, schylił
się po nią. Zdrętwiałą ręką przekręcił ją, by sprawdzić numer. Zaczął mu drżeć
kącik ust. Po dłuższej chwili wybuchł głośnym śmiechem. Ktoś lubił tworzyć
teatralne scenki tak bardzo jak on sam. A czymże byłaby sceneria pobicia, jeśli
nie aktem agresji bez większego polotu. Jednak dodając słowa wypowiedziane
przed uderzeniem i ten ostateczny cios w postaci podłożenia karty, tworzyły z
tego niemalże naciąganą poezję! Geniusz, artysta i świetny scenograf, ot co.
Jovel spojrzał w górę, wzrokiem szukając zegara. Za mniej niż kilka minut koniec.
Nic już nie znajdzie, wszystko musiało już być zajęte, Komisja czekała tylko by
oficjalnie przypisać mu kartę, jako przegranemu, który nie zdążył donieść
niczego. Ale zostawienie tak tej sytuacji bez własnej puenty byłoby przecież
zupełnie nie w jego stylu. Szybkim krokiem udał się więc do Sali. Z cieniem
spokojnego uśmiechu oddawał kartę komisji, i minutę przed końcem czasu, patrzył
jak przy jego nazwisku zapisują „Joker – Cel”.
Wyszedł z łazienki w dormitorium. Mógł być w miarę spokojny,
jeszcze nie wszyscy zapoznali się z wynikami, jeszcze nikt nie zdążył wczuć się
w nowe role. Wracał do pokoju z mokrą głową, nieśpiesznym krokiem. Wszyscy chcą
wygrywać, ale on nie przegrał. On był wolny. W swoim zniewoleniu był chyba
najwolniejszy z nich wszystkich. Park i Kilian byli królewską parą tej
rozgrywki, zaczęła się zabawa, otworzyły się drogi i możliwości, rozpoczął się
spektakl. A on nie był zależny, miał tylko jedną wytyczną. Mógł być sobą.
Postanowił się pobawić i czerwony kolor zostawić sobie na dzień ostatecznego
zwycięstwa. Wiedział, że kiedyś nadejdzie. Teraz, czysty, pobity i białowłosy
był gotowy na kolejną rozgrywkę Gry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz